Piotr Ho: „Każdy jest najmądrzejszy i stara się to udowodnić na każdym kroku” – wywiad

Fot. Karola Perczyńska
Wywiad
Piotr Ho

"Kluby zasadniczo ze sobą konkurują, nie chcą ustalać wspólnie kalendarza imprez, aby się nie kanibalizować. Mi udaje się rozmawiać z wieloma promotorami i brać pod uwagę ich kalendarz, ale nie jest to sytuacja powszechna" - opowiada Piotr Ho, DJ, promotor, jeden z pomysłodawców rozsławionego na całą Polskę projektu Bunker Events. O ostatnich wojażach, podróży, która dobiegła końca, zamrożonym w czasie nowym projekcie, muzycznych wpływach, jeździe na dwa fronty, najbardziej irytujących aspektach branży, kondycji sceny w postpademicznych czasach i planach na dalszą aktywność. Zapraszamy do lektury.

Czy można napisać wstęp do wywiadu o kimś, kto opowiedział o sobie niemalże wszystko? Trudno stwierdzić. A czy można napisć coś więcej o kimś, kto przelał na papier blisko 30 tysięcy znaków? Zapewne tak, tylko… po co? Kto, jak nie on sam, najlepiej wystawi sobie laurkę, skomponuje własne bio swoimi przemyśleniami, faktami z życia, wspomnieniami. Przygotujcie sobie coś do picia, jakąś przekąskę, ponieważ Piotr Horelik w bardzo obszerny sposób, podzielił się wszystkim tym, co akurat leżało mu na wątrobie. I trochę na sercu. W ramach „wstępu” mówimy – było warto. Czy faktycznie? Przekonajcie się sami.

Piotr Ho

Fot. Karola Perczyńska

Piotr Ho: Chwilowa przerwa (?) i kondycja sceny w czasie pandemii – wywiad

Damian Badziąg: Sporo się ostatnio napodróżowałeś: Portugalia, FEST Festival, Gdańsk, Summer Contrast, Wisłoujście. Szczególnie w kontekście wydarzenia w Rogalinku nie omieszkałeś wspomnieć o swoich wrażeniach względem niego. Było aż tak dobrze?

Biletomat.pl

Kup bilet na dowolny koncert lub imprezę!

Znajdź Bilety

Bezpieczne i proste zakupy

Piotr Ho: Summer Contrast to dla mnie miejsce szczególne. Po pierwsze dlatego, że starałem się dotrzeć na festiwal w Rogalinku od lat (tak, to był mój pierwszy raz). Każdego roku jednak okoliczności lub przypadki losowe, uniemożliwiały mi wizytę w tym miejscu. W tym roku starałem się już tak ułożyć kalendarz, aby nie mieć wymówek. Oczekiwania były potężne, a z takim nastawieniem często łatwo się zawieść. Wygodniej jest niczego nie oczekiwać i miło się zaskoczyć. Mimo wszystko, festiwal spełnił moje wszelkie oczekiwania – na gruncie czysto artystycznym, ale również organizacyjnym. Produkcja na najwyższym poziomie, dopieszczona scenografia i dekoracje, wspaniali ludzie, doskonały vibe. Niczego tam nie brakowało.

Jeśli chodzi o doznania muzyczne – w końcu udało mi się spotkać z jednym z moich muzycznych guru, czyli Marcusem Henrikssonem. Kto zna legendarne projekty Minilogue i Sonkite tworzone w przeszłości właśnie przez Henrikssona do spółki z Sebastianem Mullaertem ten wie, że obaj panowie jak mało którzy potrafią zmieniać dźwięk w materię. Niestety, ich drogi rozeszły się lata temu, ale obaj z powodzeniem działają solowo. Przy czym Henriksson dodatkowo kontynuuje projekt Son Kite kojarzony ze sceną muzyki psychodelicznej. Na festiwalu można było go usłyszeć dwa razy – raz jako Marcus Henriksson i kilkanaście godzin później jako Son Kite. Oba występy zapamiętam do końca życia.

Druga sprawa to moje personalne wrażenie. W mojej działalności muzycznej jest mi chyba najbliżej do wizji twórców właśnie tego przedsięwzięcia. Zróżnicowany line up, stawiający na gatunki wymykające się tradycyjnym schematom. To również znak firmowy cyklu Fort Open Air. Dochodzi do tego magiczna atmosfera tworzona przez nieprzypadkowych ludzi, dla których właściwa i tworzona z sercem oprawa scenograficzna jest stawiana na równi z doznaniami muzycznymi. Tam trzeba być.

Kolejny weekend po Summer Contrast był rzeczywiście napięty – najpierw podróż na Śląsk na FEST Festival, kolejnego dnia występ w Crackhousie w stolicy Pomorza. Dwa zupełnie różne wydarzenia i dwie wizje muzyczne, które prezentowałem. Na Feście występowałem na scenie EDEN wspólnie z KUAKIEM, gdzie zaprezentowaliśmy senną, progressive house’ową selekcję. W Gdańsku zaproszono mnie na cykl Zaćmienie. Nie pozostało mi nic innego, jak podzielenie się głębszą i hipnotyczną selekcją techniczną, choć dość szybką i grooviącą.

Jeśli chodzi o miniony weekend i święto polskiej elektroniki, czyli Wisłoujście, mogę powiedzieć, że był to czysty fun. Tak duża impreza z wyłącznie polskim line-upem wcześniej się nie wydarzyła. Jednocześnie nadal jest zachowana rodzinna atmosfera, która jest względnie kameralna. Co chwilę zbijasz piątki ze spotkanymi znajomymi, a na koniec i tak sobie uświadamiasz, że wielu z nich i tak nie zdążyłeś zobaczyć. Granie – ponownie z KUAKIEM – to była czysta przyjemność, mimo wczesnej pory (20:00-22:00) scena Raj zdążyła się wypełnić po brzegi. Zostaję z masą ciepłych wspomnień i relacji na Instagramie, haha.

Portugalia to już przeszłość – urlop spędzony z moją drugą połówką. Mam wrażenie, że minęło już dużo czasu, a ja powoli myślę o złapaniu kolejnej porcji odpoczynku. Było wspaniale, choć krótko – 6 dni, w trakcie których zdążyliśmy przemierzyć ponad 700 km i odwiedzić 7 miast.

Piotr Ho

Fot. MARIE MOROU

Piotr Ho. Podróż, która dobiegła końca

Nieprzypadkowo pytam o Twoje ostatnie wojaże, bowiem 5-letnia podróż zwana Bunker Events, niedługo dobiegnie końca. Dlaczego?

Piotr Ho: To jest bardzo trudne pytanie, na które niełatwo znaleźć prostą odpowiedź. Pierwsze słowo, jakie przychodzi mi do głowy, to zmęczenie. Mam przekonanie, że przez te lata udało nam się stworzyć coś wyjątkowego. Pamiętam pierwszą imprezę w piwnicy w 2016, następnie pierwszy Fort Open Air w 2017, nic jeszcze wtedy nie wiedziałem o produkcji eventów. Z każdym rokiem z pomocą osób zaangażowanych w projekt, moich bliskich przyjaciół, których zaprosiłem do współtworzenia tych wydarzeń oraz sympatyków projektu, zdobywaliśmy nowe doświadczenia. Na początku było kameralnie i rodzinnie. Z czasem zrobiła się z tego największa impreza plenerowa z elektroniką w stolicy.

W ciągu 2 lat z imprezy na 100 osób, praktycznie dla samych ziomków, Fort Open Air stał się wydarzeniem zwiększającym frekwencję z edycji na edycję, do prawie 2 tysięcy osób w momencie szczytowym w 2019 roku, z dwiema scenami, masą techniki i dekoracji. Dla osób współtworzących cykl, które na co dzień funkcjonują i pracują w zupełnie innym środowisku, ten rozwój był aż nieco za szybki. Organizacja trzech edycji w trakcie każdych wakacji, w odstępach około miesiąca sprawia, że jesteś w nieprzerwanym procesie produkcji. Kończysz jeden event, jeszcze go nie rozliczyłeś, a już musisz promować kolejny. Spięcie tego wszystkiego jest bardzo czasochłonne – bookingi, marketing, social media, finanse i budżet, grafiki, umowy, koncesja, zatowarowanie, pracownicy, ochrona, medycy, technika, produkcja i wisienka na torcie – scenografia i dekoracje, nieprzerwanie powstające w moim salonie na podłodze. Moja życiowa partnerka Monika i jej deko team, regularnie spotykający się w naszym mieszkaniu, biesiadujący przy jedzeniu do późnych godzin, tworząc coraz to bardziej kreatywne konstrukcje i instalacje. Czysta magia.

Tylko nagle orientujesz się, że wszystko kręci się wokół organizacji tych wydarzeń, a sam wpadasz w pułapkę – organizujesz coś dla funu, sprawia Ci to ogromną satysfakcję, widzisz te wszystkie uśmiechnięte twarze, ale w tym wszystkim nie ma już miejsca i czasu dla Ciebie samego. W naszym przypadku organizacja imprez wynikała z pasji do muzyki i zawsze traktowaliśmy to jako hobby, a nie sposób na zarabianie pieniędzy. To wszystko odbywało się w tak zwanym międzyczasie, bo w środku tygodnia normalna, pełnoetatowa praca, w moim przypadku mimo, że dość elastyczna, to angażująca mnie niekiedy na kilkanaście godzin każdej doby. Nie bez znaczenia w tym wszystkim jest epidemia COVID-19.

W momencie szczytowym w 2019 roku zaczęliśmy poszukiwania sponsora, co miało wreszcie umożliwić nam pewne finansowe uniezależnienie. Zawsze lepiej wydaje się pieniądze czyjeś niż swoje. Pojawiły się w końcu myśli, że może da się na tej elektronice zarobić sensowne pieniądze, bo do tej pory wszystko właściwie wkładaliśmy w dalszy rozwój. Sponsor się znalazł, jednak w momencie, gdy umowa już właściwie leżała na stole, w marcu 2020 w związku z epidemią, wycofał się z zawarcia umowy. Całkowicie go rozumiem, ale był to duży cios. Tym samym kolejne dwa lata w branży, w tym projekt wakacyjny Plener w trakcie lata 2020, zostały zorganizowane w pełni własnym sumptem i z własnej kieszeni. Doszedłem do momentu, w którym koszty energetyczne zaczęły przewyższać czerpane z organizacji wydarzeń profity – nie tylko te finansowe, ale te związane z satysfakcją. Jestem gotów zacząć nieco inaczej rozporządzać zasobami energetycznymi.

Piotr Ho

Piotr Ho. Projekt odłożony w czasie

Powołując w międzyczasie do życia projekt DEEPNOTIC, zanim ogłosiłeś koniec Bunker Events, wspomniałeś w prywatnej rozmowie, że planem względem cyklu jest iść pod prąd współczesnych trendów i przywrócić jakościową muzykę tam, gdzie jej miejsce. Zatem, jeśli BE już nie będzie, to rozumiem, że zostaje tylko DEEPNOTIC? Czy po jedynej dotąd zorganizowanej imprezie z Denise Rabe w Warszawie Głównej, również i z tym dajesz sobie spokój?

Piotr Ho: Chciałbym to kontynuować, ale póki co, nie mam zupełnie do tego głowy. Cykl DEEPNOTIC powstał również z mojej prywatnej potrzeby, wynikającej z kryzysu, z jakim się mierzyłem w 2020 roku, co za chwilkę rozwinę. Jak już mówiłem, organizacja imprez wynikała od zawsze z mojej pasji. Zapraszałem artystów, których byłem wielkim fanem, tak z polskiego, jak i zagranicznego podwórka. Trendy w muzyce elektronicznej są zmienne, tak samo jak w modzie. Nagle okazuje się, że to, za co pokochałeś elektronikę, jest już troche passe, trochę zbyt undergroundowe, żeby ściągnąć ludzi. To wszystko uwypukliło się w 2020, kiedy odpaliliśmy Plener w pandemicznej rzeczywistości. Wraz z letnim rozluźnieniem zrozumieliśmy, że skoro nie możemy zrobić trzech dużych imprez na 2 tysiące osób, zrobimy kilkadziesiąt imprez na 200-400 osób, obserwując luzujące się obostrzenia.

Podjęliśmy się nie lada wyzwania – prowadzenie lokalu, który organizuje imprezy trzy razy w tygodniu, od piątku do niedzieli, nawet na mniejszą skalę niż Fort Open Air, jest jeszcze bardziej wymagające. Dodam znów, że to wszystko działo się równolegle do codziennej pracy w ciągu tygodnia. Trzy miesiące działalności, grubo ponad setka zaproszonych artystów, do tego organizacja warsztatów, stoisk dla wystawców itd. Imprezy udane bardziej i mniej. Zorientowaliśmy się, że trendy są zmienne do tego stopnia, że to, co kiedyś ściągało ludzi, teraz już niekoniecznie jest gwarancją sukcesu. A kiedy prowadzisz miejscówkę, masz stałe miesięczne koszta takie jak czynsz, musisz opłacać pracę ludzką, nie możesz sobie pozwalać wyłącznie na ściąganie swoich idoli, jeżeli ci już nie są tak chwytliwi jak kiedyś, bo po prostu lokal na siebie nie zarobi. Wtedy też stanąłem po raz pierwszy przed ciężkimi wyborami w trakcie bookowania artystów – zaprosić tych, których lubię, czy tych, którzy są obecnie na topie, mimo, że nie jest mi do końca po drodze z ich wizją, nawet jeśli szanuję ich działalność.

Piotr Ho – Smolna On Air

Piotr Ho: Uważam, że na naszej scenie ciągle jest miejsce na głębokie i surowe odmiany techno, w których prym wiedzie głęboki groove, a nie tempo ponad 140 bpm i siermiężna stopa. Najlepszym tego dowodem jest niesłabnąca pozycja Błażeja Malinowskiego na rodzimej scenie. Mimo wszystko ludzie dziś preferują, aby w techno wszystko było mocno i szybko. Obserwuję to wszystko z delikatnym niezrozumieniem, ale i ciekawością. Mógłbym bawić się teraz w malkontenta i mówić, że kiedyś było lepiej, ale to nieprawda, po prostu każdy czas ma swoich bohaterów. Teraz jednak trochę rozumiem DJ-ów i uczestników sceny starszej daty, którzy narzekali prawie dekadę temu, kiedy ja dopiero zaczynałem i zastanawiałem się o co im chodzi.

Jeśli chodzi o kontynuację projektu DEEPNOTIC, to owszem, mam na niego pewne plany i rozmawiam z kilkoma klubami w Polsce, ale obecnie jest za wcześnie, aby potwierdzać jakiekolwiek daty. Jeśli chodzi o jego kształt, to wyobrażam sobie stricte promotorski charakter, w przestrzeniach klubowych, a to jest zupełnie inna historia niż produkcja eventu od początku do końca. Tego nie da się porównać. Skala trudności jest nieporównywalna. Pewne jest jednak, że chcę kontynuować przygodę z djingiem i poświęcić teraz nieco więcej wolnego czasu na tę część mojej działalności muzycznej.

Piotr Ho. Muzyczne wpływy

Jak czujesz się z faktem, że grasz muzykę – z resztą jak sam przyznałeś – „odbiegającą od obecnych trendów”?

Piotr Ho: Czuję się z tym doskonale. Zwłaszcza wtedy, kiedy okazuje się, że zgromadzona publika kupuje serwowany im groove i doskonale odnajduje się na parkiecie. Wiadomo, że ostatnia rzecz jakiej chce DJ, to wygonić parkiet do baru po pierwszych kilku numerach. Szczęśliwie mi się to nie zdarza, choć na początku mojej przygody bywało różnie. Teraz jest raczej tak, że gram na imprezach w takich godzinach, że parkiet nie jest jeszcze pełen, albo w takich, że jak już mam publikę, to raczej jej nie wypuszczam.

Natomiast, nie mogę się zgodzić, że generalnie gram muzykę odbiegającą od obecnych trendów. Tak możemy mówić o projekcie DEEPNOTIC. Ja gram bardzo różnie, w zależności od imprezy z jaką przychodzi mi się zmierzyć. Zasadniczo gram house i techno, ale to i tak w różnych wydaniach stylistycznych. Nie chcę i nie lubię ograniczać się do jednego gatunku. Wiem, że mógłbym rozważyć stworzenie równoległego aliasu, ale uważam że takie zabiegi są dobre dla rozpoznawalnych artystów, obecnych na scenie dużo dłużej niż ja, w szczególności dla producentów. Na naszym podwórku także nie brakuje osób obecnych od kilku dekad, które grają różnorodnie, w zależności od imprezy, a wszystko to pod jednym aliasem. Dla przykładu Dtekk czy Leon, który dla mnie osobiście jest trochę mentorem. Miałem okazję słyszeć go w wielu wcieleniach.

Kiedy gra techno, raczej kojarzy się z melodyjnymi brzmieniami ze stajni Afterlife czy mocniejszymi w stylu Second State. Raz zaprosiłem go na warm-up przed Echoplexem w Plenerze i zastanawiałem się jak to siądzie stylistycznie. Jak zwykle nie zawiódł. Kiedy po wszystkim powiedziałem mu „takiego Leona jeszcze nie słyszałem”, odpowiedział z uśmiechem: „to wiele jeszcze nie słyszałeś”. Uważam, że wielką sztuką jest umiejętność dostosowywania się do imprezy. Na najbliższym, ostatnim Fort Open Air, będę grał closing do spółki z Kajko i tam z pewnością będziecie mogli mnie usłyszeć w jeszcze innej odmianie niż zwykle, wszak nie będę stronił od mocniejszej stopy.

Piotr Ho

Fot. Zuzanna Sosnowska

W maju tego roku pisałeś, że stylistycznie bliżej Tobie do głębokich brzmień technicznych niż radosnych dźwięków house’u. Jak na przestrzeni lat zmieniała się u Ciebie stylistyka i skąd pomysł by – mówiąc kolokwialnie – jechać na dwa fronty?

Piotr Ho: Z muzyką elektroniczną związany byłem od dziecka… żart. Wielu DJ-ów zaczyna swoje bio od podobnych słów. Wielu zapomina, że przechodziło metamorfozę, niektórzy wręcz wstydzą się swoich korzeni. Faktem jest, że młodszy brat mojej mamy w latach 90. jeździł na Love Parade, więc elektronika spod znaku Westbama i Dr Motte nigdy nie była mi obca. Jakoś w gimnazjum usłyszałem, że techno to wiocha i udałem się w podróż po odmętach muzyki rockowej, hip-hopu, reggae i wielu innych. Później, będąc już nieco bardziej świadomym odbiorcą, słuchałem sporo trip-hopu. W moim rodzinnym domu zawsze było sporo muzyki, tak komercyjnej, jak i klasyki, wszak moja mama ma wykształcenie pianistyczne. Rodzice jednak nigdy nie posłali mnie do szkoły muzycznej. Kiedy w liceum i na początku studiów wróciłem do elektroniki, zaczynałem jak wiele osób od Paula Kalkbrennera.

Gdy zacząłem poznawać techno, nie stroniłem od Adama Beyera i reprezentantów Drumcode. Wiele osób w swoich eksploracjach pozostaje na tym etapie i nie widzę w tym nic złego. Ja zacząłem jednak zgłębiać temat dalej w poszukiwaniu nieoczywistych i niegenerycznych brzmień. Od kilku lat zgłębiam – nazwijmy to – ambitniejsze i bardziej wyszukane odmiany techno i house’u. W moich katalogach od lat królują numery z takich wytwórni jak Ostgut Ton, Innervisions, Pole Group, The Gods Planet, Giegling, Ninja Tune, Lobster Theremin, Dystopian, Disco Halal, Gradient, Children of Tomorrow czy Katermukke. Eksplorowałem więc równolegle światy muzyki house i techno. Kiedy zacząłem przygodę z graniem, zaczynałem od house’u, co wynikało z kilku czynników.

KUAK, mój częsty back2back’owy partner, właściwie nauczył mnie grać. Miał ogromny wpływ na mój gust muzyczny. Kuba jest przedstawicielem świata niebanalnego house’u – w mojej ocenie – jednym z najlepszych selektorów w kraju. Często zatem graliśmy razem house. Z czasem, w solowych występach chciałem coraz częściej prezentować materiał techno. Ostatecznie do dziś kocham grać jedno i drugie, przy czym obecnie większą przyjemność sprawia mi granie techno. W jechaniu na dwa fronty nie widzę niczego złego, o czym mówiłem już wcześniej – na naszej scenie nie brakuje osób prezentujących równolegle różne stylistyki, tak pod jednym, jak i dwoma aliasami.

Poza wspomnianymi wcześniej Dtekkiem czy Leonem, wystarczy wspomnieć o MaL aka Iny, Phil Jensky aka Deaf Can Dance, czy Marcinie współtworzącym duety Cocolino i Foxall. Są też panie i one to mają dopiero mieszanki. Aneta, która działa na scenie techno jako aetha i na scenie psytrance jako jot, czy Mia Twin – z jednej strony house, z drugiej drum’n’bass, a ostatnio widziałem jeszcze jej alter ego, w którym zdaje się skupiać na techno. Takich osób jest z pewnością więcej.

KUAK b2b Piotr Ho @ Wisloujscie Festival 2020

Piotr Ho. Jazda na dwa fronty

Grając muzykę house można poniekąd powiedzieć, że jesteś jej przedstawicielem (chyba można, prawda?). Śledzisz jej poczynania równie intensywnie co techno?

Piotr Ho: Można. Owszem, śledzę. Na Fort Open Air prezentowaliśmy zawsze artystów z różnych nurtów – od downtempo, przez house i techno, po psy i progressive trance. Aby bookować osoby nieprzypadkowe, trzeba być na bieżąco z każdym z tych gatunków. Uczciwie przyznam, że największy problem miałem od zawsze z przedstawicielami świata transowego/psychodelicznego. Na tej muzyce znam się najmniej. Tu bookingi wielokrotnie musiałem konsultować z osobami bardziej doświadczonymi. Poza tym ograniczały się one jedynie do polskiej sceny. Świat psytrance’u rządzi się swoimi prawami i bardzo różni się od świata house’u czy techno. Jednak ma ten wyjątkowy urok, który mnie ujmuje. Publika i osoby tworzące tę scenę są zwykle bardziej uśmiechnięte niż często zbyt poważni, smutni i ubrani na czarno przedstawiciele sceny techno.

Jeśli pojedziesz na festiwale kultury psychodelicznej, na której poza muzyką będzie bogata oferta warsztatowa, wykładowa etc., osoby te będą traktowane jak muzyczni headlinerzy w świecie techno i house. Dla takich osób przygotowuje się zindywidualizowane grafiki na potrzeby promocji, mają swojego hosta na festiwalu i swoją strefę. To jest nie do pomyślenia w świecie techno i house. Jeśli chodzi o wspomnianą scenografię to wystarczy zajrzeć na fanpage kolektwów dekoratorskich. Niektóre imprezy psytrance ogłaszają, że na ich bibkach o scenografię zadba ten czy inny kolektyw, ludzie szaleją i wiwatują, że będzie pięknie. W świecie house scenografia jest dość ważna, to się wyraźnie rozwija, ale to nadal nie to samo, co w świecie psytrance, choć widać progres. Mówię tu o polskiej scenie. Za granicą jest pewnie inaczej. W świecie techno wystarczy wpuścić dużo dymu, stroboskop, czerwone światła i konstrukcję z metalowej kraty, a ludzie będą zadowoleni. Można się zastanawiać, czy w świecie techno estetyka jest nieważna, ale ja myślę, że jest po prostu inna. Surowy, warehousowy klimat to coś, co w techno przyciągało od zawsze, nie musi cieszyć oka kolorkami.

Oczywiście, poruszam tu skostniałe stereotypy, ale jest w nich odrobina prawdy. Skoro już jesteśmy przy stereotypach, myślę, że jest mi również blisko ideowo do osób ze świata psytrance. Scenografia jest tam równie ważna co muzyka, a kolektywy dekoratorskie czy warsztatowcy stawiani na równi z muzykami, a nie traktowani jako dodatek lub przystawka. Stąd też jak wspominałem na początku pewnie tak blisko mi do twórców Summer Contrast. My, jako Bunker Events, te schematy również przełamywaliśmy i uważam, że siadało to bardzo dobrze. Jest to wynikiem m.in. różnorodności osób zaangażowanych w projekt. Każdy z nas chciał z jakiejś kultury wyciągnąć coś pięknego dla siebie i implementować do świata Fort Open Air.

Podsumowując – uważam się za przedstawiciela wszystkich tych gatunków, z uwagi na to, co robię. Muzycznie jednak, patrząc przez pryzmat mojej własnej działalności dj’skiej, mogę nazwać się przedstawicielem świata muzyki house i techno.

Piotr Ho

Fot. Karola Perczyńska

Mówisz o różnicach pomiędzy światami psytrance i house/techno. Jakie z kolei widzisz różnice pomiędzy tymi dwoma światami, światami house i techno? Który z nich, biorąc pod uwagę całą Twoją przygodę z muzyką, jest bliższy Piotrowi Ho, a który Piotrowi Horelikowi?

Piotr Ho: Każdy jest mi bliski, ale jeśli miałbym wybrać ten jeden konkretny, jako każdy z Piotrów wybrałbym… techno. W tym świecie jest masa rzeczy, która mnie wkurza i frustruje, ale ostatecznie chodzi o muzykę. Do niej jest mi najbliżej, nawet obecnie, w czasie kiedy dominują podgatunki, z którymi nie jest mi po drodze. Finalnie i tak nie brakuje artystów, którzy robią genialną – z mojej perspektywy – robotę.

Generalnie korzenie obu gatunków są zbliżone, budowa utworów oparta na metrum 4/4 zdarza się tu i tu. Dzisiejszy house i ten, z którym mi jest po drodze, jest zupełnie inny niż kiedyś. Kiedy ja mówię house nie mam na myśli Defected, mam raczej na myśli Innervisions. Dziś wiele osób wrzuca house i techno do jednego worka. Generalnie wszystko teraz to techno, również progressive i melodic. Niektórzy nie widzą różnic, innych to razi, a jeszcze inni toczą na tym gruncie kłótnie w bojowych nastrojach, próbując sobie udowadniać kto ma bardziej rację. Finalnie chodzi przecież o dobrą, jakościową muzykę i tego chciałbym się głównie trzymać, a nie definicji. Podchodząc do tematu „purytańsko” – wybieram techno.

Piotr Ho. Najbardziej irytuje mnie…

Zdaniem Kapoora promotorzy i właściciele klubów bookują non stop te same osoby. Evius dodaje, że powtarzalność i repetytywność gwiazd odpycha nowych artystów. Michał Jabłoński nie szczędził słów mówiąc, że nie godzi się na to, by być traktowanym jak artysta drugiej kategorii tylko dlatego bo ma polskie nazwisko czy ze względu na grę na supporcie. Ogólnikowo ująłeś, że „w tym świecie jest masa rzeczy, która mnie wkurza i frustruje”. Co masz na myśli?

Piotr Ho: Może Cię zaskoczę, a może rozczaruję, ale nie są to rzeczy, które mnie irytują najbardziej, choć nie da się przejść obok nich obojętnie. Uważam, że bookowanie powtarzalnych nazwisk czy kolesiostwo jest domeną branży muzycznej w ogóle. Dokładnie to samo można zaobserwować na scenie hip hopowej, czy muzyki komercyjnej. Skoro rozmawialiśmy już tak dużo o scenie psytrance – tam sytuacja jest jeszcze bardziej skrajna. Jeśli spojrzysz na line-upy większych imprez typu open air czy festivali w Polsce zobaczysz, że na każdym z nich polskie nazwiska powtarzają się w 80-90 procentach. Taki stan rzeczy jest wynikiem komercjalizacji sceny. Przez komercjalizację, mam tu na myśli biznesowe podejście do organizacji imprez, które oczywiście całkowicie rozumiem. Jedne nazwiska są przez publikę chętniej „kupowane”, inne mniej.

Piotr Ho

Fot. Michał Siemczyk

Piotr Ho: Ktoś chce mieć gwarancję zysku, a przynajmniej gwarancję braku straty, to będzie stawiać na te repetytywne duże nazwiska zza granicy i kolesiostwo. Jeśli ktoś chce eksperymentować, albo ma czas i pieniądze, aby bawić się w prawdziwą promocyjną misję i szerzyć świadomość muzyczną poprzez bookowanie mniej znanych artystów, to chwała mu za to. Musi jednak liczyć się z konsekwencjami finansowymi, a tego polscy promotorzy boją się najbardziej. Nie ma się zresztą czemu dziwić. To jest generalnie problem dojrzałości polskiej sceny i publiki. Jest zdecydowanie lepiej niż kilka lat temu, ale jeszcze nam bardzo daleko do Berlina, choć to skrajny przykład. Idąc na wschód, możemy się porównywać do Gruzji czy Ukrainy. Tam scena eksplodowała w ciągu mniej niż dekady. Tak samo jak u nas, ale jednak w nieco innym kierunku. Do takiego Bassiani możesz iść w ciemno.

U nas nadal chętniej chodzi się na festiwalowych headlinerów, niż do „konkretnego klubu” czy na konkretny cykl. Na szczęście jest coraz więcej imprez, które promują mało znane nazwiska, dają szansę lokalnym graczom, stawiają na jeszcze mniej oczywiste brzmienia. Są to jednal inicjatywy, które ściągają często po 50-200 osób na imprezę. Na prawdę, można je znaleźć i poczuć się na nich świetnie, trzeba tylko chcieć.

Bardzo szanuję całą trójkę artystów, których przytoczyłeś, choć z Eviusem nie znam się osobiście i nie potrafię umiejscowić kontekstu jego wypowiedzi, więc nie chcę się do niej odnosić. Jeśli chodzi o Kapoora i Michała Jabłońskiego to znamy się dobrze i wzajemnie szanujemy. W wielu kwestiach nasze myślenie się pokrywa, w wielu różni. Myślę, że Kapoor mówi co myśli i poniekąd bierze w obronę wielu kolegów z branży, którzy w jego ocenie dostają za mało szans na granie. Z drugiej strony sam raczej nie ma co narzekać na ilość bookingów. Jako producent downtempo pojawił się na scenie nie tak dawno, a odniósł już wiele sukcesów.

Zdążył zagrać na największych festiwalach w Polsce w tym na Audioriver, pojawia się regularnie w line upach imprez. Często też gra za granicą, przykładowo jest stałym bywalcem moskiewskich imprez, grał też za oceanem, czy na Gardens of Babylon. Oczywiście, jako producent, działa na scenie od lat. Wcześniej, w innym nurcie, ale jako „outsider” na „tej” scenie elektronicznej, bez tzw. układów i kolegów, bardzo szybko wtopił się w środowisko. Wszystko za sprawą świetnych produkcji, którymi ugruntował swoją pozycję na rynku.

Michał Jabłoński to z kolei niepokorna dusza. On mówi jak jest, bardzo go za to szanuję. Jest definicją braku wazeliny. Pewnie właśnie dlatego też pozwala sobie na mówienie bez ogródek, że nie zgadza się na bycie artystą drugiej kategorii, choć w mojej ocenie to słowa na wyrost, bo nigdy bym go tak nie zakwalifikował. Byle kto nie jeździ w trasę po Chinach, a on to zrobił. Dla mnie prywatnie Michał jest w TOP 3 polskich artystów sceny techno. Powinien grać zdecydowanie więcej. Mój stosunek do jego twórczości nie jest zresztą tajemnicą. Od lat głosuję na niego w plebiscycie muno.pl i głośno o tym mówię.

KUAK b2b Pior Ho – Smolna

Piotr Ho: To, co mnie irytuje najbardziej, to brak wzajemnego wsparcia uczestników sceny, chociaż i tak jest lepiej niż kiedyś. Pośrednio wpływa to na to, o czym mówiliśmy wcześniej, czyli na kolesiostwo. Rzadko kiedy ktoś wyciąga rękę do kogoś, kto dopiero zaczyna. Kluby zasadniczo ze sobą konkurują, nie chcą ustalać wspólnie kalendarza imprez, aby się nie kanibalizować. Mi udaje się rozmawiać z wieloma promotorami i brać pod uwagę ich kalendarz, ale nie jest to sytuacja powszechna.

Z drugiej strony, w dwumilionowej Warszawie, regularnych odbiorców elektroniki jest z pewnością raptem kilka, kilkanaście tysięcy. Promotorzy walczą więc o tych, którzy już są. Trudno dociera się do nowych osób, nie potrafimy przyciągnąć osób spoza sceny, pokazywać im elektroniki z dobrej strony. Ja też nie mam na to recepty, po prostu żyjemy w kraju, w którym to wszystko dopiero się rozwija. Poza tym, to przecież jest underground tak? Przecież trochę wszyscy chcemy, żeby tak pozostało?

Kolejna sprawa, która mnie nurtuje, to hejt. Głównie ten w sieci. Hejtujemy się wzajemnie, bo lubimy nie to techno, bo jesteśmy za mało true schoolowi, bo słuchamy gównianej muzy, a przecież tylko ta, czy tamta elektronika jest ekstra. Każdy jest najmądrzejszy i stara się to udowodnić na każdym kroku. Oczywiście uogólniam, ale jesteśmy wobec siebie po prostu nie w porządku. Nie dostrzegam tak skrajnych postaw za granicą. Szanujmy się, do cholery! Narzekamy na polityków, a w swoim własnym elektronicznym ogródku lubimy robić podobne piekiełko i drenować bagienko. To chyba też jest ogólnie domena naszych czasów i wpływ Internetu oraz social mediów na nasze postawy.

To samo tyczy się organizacji wydarzeń. Konstruktywna krytyka jest ok, ale niekiedy spotykasz się z głosami malkontentów, którzy narzekają na poziom organizacji i że bilety były za drogie. Najgłośniej krzyczą ci, którzy nigdy nic nie zrobili i nie mają świadomości realiów. Na podstawie swoich doświadczeń ostatnich 2 lat mogę powiedzieć, że organizacja imprez na skalę podobną jak Fort Open Air, to koszt rzędu 50-100 tysięcy złotych, a nawet więcej. A potem słyszysz tekst, że imprezy z elektroniką powinny być za darmo. Na szczęście nauczyłem się dzielić na pół takie opinie i po prostu robić swoje.

The Blue Oyster: Piotr Ho

Piotr Ho. Rok od pandemii

W kontekście imprez i promotorki w ogóle chciałbym poruszyć z Tobą kwestię kondycji polskiej sceny w post pandemicznej rzeczywistości. W zasadzie tego, jak Twoimi oczami prezentuje się scena w zestawieniu z jej wyglądem sprzed pandemii. Inaczej mówiąc: jak polska scena zmieniła się przed ostatni rok?

Piotr Ho: Zmieniła się bardziej niż sądziłem. Pomijając już zmianę mody i dominację innych gatunków niż przed pandemią, co pewnie i tak by się wydarzyło, dostrzegam przede wszystkim spadek zainteresowania, ale to może być tylko moje złudzenie, o czym powiem dalej. Rozmawiając z innymi promotorami widzę, że nikt nie jest do końca zadowolony z obecnego sezonu. Jest to jednak wynikiem kilku czynników. Branża otworzyła się nagle, po wielu miesiącach lockdownu. Wszyscy organizatorzy i promotorzy chcieli wcisnąć swoje daty w ciągu letniego okienka wakacyjnego. Okazało się, że tych imprez jest po prostu za dużo, przy jednak względnie niewielkiej liczbie odbiorców w kraju nad Wisłą. Do tego wróciły festiwale, niektóre w normalnej skali, inne w okrojonej.

Polacy nauczyli się spędzać czas na festiwalach, traktując to jako alternatywę dla klasycznego urlopu. Chwała im za to. W tym roku to jednak dodatkowo pogrążyło promotorów działających w wakacje w dużych miastach. W ubiegłym roku festiwali praktycznie nie było, hotele były długo zamknięte, ludzie zostawali w miastach tłumniej przychodząc na imprezy klubowe czy te open airowe. Ten rok jest inny. Przykładowo Las Festival czy Summer Contrast pobiły frekwencyjne rekordy. Imprezy w mieście, w tym Fort Open Air 1 i 2, mimo udanej frekwencji, również nie zbliżył się do swoich rekordów. No, ale przecież w 2019 roku festiwale też były, a my biliśmy wówczas rekordy.

Spotkałem się z opiniami, że cała branża HoReCa narzeka na ten rok. No, może z wyłączeniem hoteli, bo otwarcie nastąpiło w wakacje. Polacy nauczyli się trochę inaczej spędzać czas, mniej wydawać. Ludzie przez pandemię stracili prace, oszczędności, za progiem widmo kolejnej fali. Widać zmianę podejścia Polaków, którzy już tak beztrosko nie chcą wydawać co weekend pieniędzy na melanż, na biesiadowanie w knajpach i rozbijanie się po barach. Na naszych oczach widać delikatne pęknięcie w paradygmacie spędzania wolnego czasu. Sporo ludzi miało czas żeby zwolnić, ochłonąć, cieszyć się wolnym czasem na łonie natury i w kameralnym gronie przyjaciół. Osobiście mnie to cieszy, sam widzę zmianę w sobie. Jednak z perspektywy promotora, nie jest to zmiana na lepsze.

Piotr Ho

Fot. Michał Siemczyk

Piotr Ho. Czas by zwolnić, złapać oddech

Czego Ty nauczyłeś się przez ostatni rok?

Piotr Ho: Na pewno tego, że warto przykładać się do detali, działać z poświęceniem dla sprawy, jednocześnie zachowując zdrowy rozsądek i umiar, które pozwolą uniknąć wypalenia. Niektórych elementów u mnie zabrakło, zresztą, kolejny rok z rzędu. Ważne jest również to, aby otaczać się dobrymi ludźmi i w tej materii muszę przyznać, że ja i całe Bunker Events mamy od zawsze sporo szczęścia. Już od ubiegłego roku staram się zachować równowagę między życiem DJ-a i promotora, życiem zawodowym i życiem prywatnym – tu również z różnym skutkiem. Najtrudniejszy jest zawsze okres letni, bo nasze działania skupiają się głównie w wakacje. To właśnie wtedy najłatwiej jest się wykoleić, najtrudniej utrzymać higienę życia i dbać o dyscyplinę. Zwykle któraś z płaszczyzn życiowych, o której przed chwilą wspomniałem, zwyczajnie cierpi, aby inne mogły być zaopiekowane. To właśnie między innymi dlatego podjęliśmy kolektywną decyzję, aby nieco zwolnić i zakończyć działalność Bunker Events.

Każdy z nas jest na takim etapie w swoim życiu, że chciałby znaleźć odrobinę czasu na inne projekty – zawodowe i rodzinne. Zrobiliśmy rachunek sumienia, rachunek zysków i strat. Mimo bezwarunkowej miłości do elektroniki, te wszystkie lata nie były dla nas neutralne na płaszczyźnie zdrowia fizycznego jak i psychicznego. To najnormalniej w świecie ciężka orka była (śmiech). Nauczyłem się bez dwóch zdań, że możliwość spędzenia weekendu w domu, to prawdziwe błogosławieństwo. Moje życie jest cholernie intensywne, więc zacząłem się cieszyć z takich weekendów, w trakcie których mogę się obudzić u siebie w łóżku ze świadomością „kurde, ale fajnie, dzisiaj nic nie muszę robić”. Finalnie i tak zawsze znajduję jakieś aktywności, ale to jednak co innego.

Czasami patrzysz w kalendarz i spada na ciebie świadomość, że przez kilka weekendów z rzędu gdzieś grasz, jeździsz, organizujesz imprezy, pracujesz na festiwalu, a w tygodniu przecież jest jeszcze praca zawodowa i inne zobowiązania. Najdłuższy taki maraton miałem chyba ok. 3 miesiące bez przerwy. No tak, rok temu w Plenerze. Trzy miesiące bez dnia wolnego. Od piątku do niedzieli Plener, w poniedziałek powrót do biura, gdzie poza bieżącą pracą, cała masa spraw organizacyjnych związanych z Plenerem. Koło środy dopiero dochodzisz do siebie, ale już Ci się przypomina, że za 2 dni znów to samo. Z widocznych konsekwencji – ucierpiały moje kwiatki i ogródek. Z tych mniej widocznych – ja sam i moje relacje.

Polish Techno.logy | Podcast #128 | Piotr Ho

I co dalej z Tobą?

Piotr Ho: Zobaczymy. Na pewno dalej dużo muzy, muzy i jeszcze raz muzy. Jestem gotowy na nowe projekty w swoim życiu prywatnym i zawodowym. Tam też nie ma nudy. Jakoś zagospodaruję ten zwolniony czas. Muzycznie chcę oczywiście nadal być obecny na scenie. Grać możliwie dużo, ale nie koniecznie przyjmować każdy booking. Poświęcić więcej czasu na selekcję, bo z tym jest zawsze największy problem w okresie letnim. Złapać nieco świeżości i zastanowić się raz jeszcze co z DEEPNOTIC, na pewno chciałbym kontynuować ten cykl, bo jak mówiłem na początku, to jest zupełnie inna (mniejsza) skala.

Nieśmiało myślę o rozpoczęciu przygody z produkcją (muzyczną), ale to jeszcze daleka droga. Aby się za to zabrać najpierw muszę skończyć pewien projekt, o którym wolę tutaj nie mówić, a który ma mi stworzyć odpowiednie do tego warunki. Jego realizacja jest warunkiem koniecznym do rozpoczęcia tej przygody, ale na pewno zacząłbym od solidnych lekcji. Na to już jestem umówiony od jakiegoś czasu z Michałem Jabłońskim. Na koniec mogę dodać przewrotnie, że jestem przeciwnikiem kategorycznych deklaracji. Dlatego, kto wie, może jeszcze kiedyś wrócę do promotorki i produkcji eventów przez duże „P”. Nie wydarzy się to jednak w najbliższych latach.



Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →