Warszawskie kluby, które zostały zamknięte – cz. 2

fot. Gerhard
News

Przed nami druga część felietonu o warszawskich klubach, które zostały zamknięte. Przypominamy, że nasze wspomnieniowe felietony są swego rodzaju „przelotem” po najciekawszych miejscówkach, które wywarły wpływ na lokalną i polska scenę, ale nie są kroniką mającą wyliczyć wszystkie kluby jakie istniały w Warszawie. Nie mamy ambicji ani planów do pisania o w s z y s t k i c h miejscach, zwłaszcza tych, co do których brakuje dokumentacji pisemnej, video czy fotograficznej, która uatrakcyjnia nasze felietony. Wracamy więc do lat '90 i '00, do czasów clubbing.waw.pl! Po więcej zapraszamy tradycyjnie do książki 30 Lat Polskiej Sceny Techno.

Blue Velvet, Nowa Jerozolima, W5, Le Madame…
Warszawskie kluby, które zostały zamknięte – przeczytaj część pierwszą naszego zestawienia

TREND

To było pewne jak techno w Trendzie – ja wiedziałem, że tak będzie rapował Vienio na pierwszym, legendarnym longplayu Molesty. I Trend był równie legendarnym miejscem, co płyta Skandal. To ta słynna „stodoła” w Alei Krakowskiej była dla wielu osób pierwszym poważnym zetknięciem się z kulturą techno oraz… amfetaminą.

N4207

W Trendzie grywała polska czołówka pionierów sceny: Od Extase, Słowika, Jacka Sienkiewicza.

Biletomat.pl

Kup bilet na dowolny koncert lub imprezę!

Znajdź Bilety

Bezpieczne i proste zakupy

Co było pewne w Trendzie, to nie tylko jednak zrodzony w Detroit gatunek muzyki elektronicznej, ale również lasery, proszek i kwasy, zupełnie mi wtedy nieznane, niesamowite brzmienia wypełniające chill-out room i z każdą godziną narastające napięcie przy barze, gdzie chłopcy z miasta odreagowywali swój stresujący model kariery. Wszystko to było dla mnie nowe i fascynujące – napisał kilka lat temu dla Vice Filip Kalinowski.

Tymczasem, gdy na forum Technikum Mechanizacji Muzyki, Paweł Baran opublikował odnalezione fotografie z Trendu, udostępnił je sam Robert Babicz, który jako Rob Acid występował tu w 1996 roku i jak przyznał – „posiada bardzo niewiele zdjęć z tego okresu”.

Rob Acid fot. Paweł Baran
fot. Paweł Baran

A tym, którzy lubią wspominać, polecamy grupę fanów klubu na FB.


KLATKA


Klub Klatka to słynne miejsce z ulicy Chłodnej, które odegrało najważniejszą rolę w kształtowaniu się polskiej sceny progressive-house. Angelo Mike wspomina, iż po zamknięciu W5 stało się drugim domem dla ekipy, jaką tworzyli: Piotr Orlicz, Leon, Doubledecker, Charlie Jan. I stała się kuźnią kadr i przedsionkiem festiwalu-instytucji – Audioriver.

Tak wspomina Klatkę Adam Gorczyca (Audioriver):

Klatka zajmuje szczególne miejsce w moim sercu, ponieważ od tego klubu zaczęła się moja przygoda ze sceną klubową, a to juz 20 lat! Czarny pawilon przy ul.Chłodnej 35/37 wyróżniał się nie tylko na zewnątrz, ale i spójnym designem wnętrza, czy customowym soundystemem ze wspaniałą akustyką! W Klatce grały wszystkie odmiany muzyki house, z legendarnymi cyklami jak “Call Me Baby” (Matusha, Levego i JJacka), ale była przede wszystkim prawdziwą świątynią nurtu progressive z importami takich legend jak Nick Warren, Sander Kleinenberg czy James Holden, które na swój autorski cykl “No Gravity” zapraszał Leon. Grała tam cała ówczesna śmietanka polskiej sceny, m.in. Angelo Mike, Glasse, Diana D’Rouze, Lezbend, czy wcześniej wspomnieni Leon, Matush i Levy.

Gorczyca podkreśla, że sukces Klatki współtworzyli również klubowicze kreujący genialną atmosferę tego miejsca, świadomych muzyki, nieprzypadkowych.


1500m2


Klub 1500m2 Do Wynajęcia określany jest często jako „jeden ze świętej Trójcy” złotej ery warszawskiego clubbingu (obok 55 i Nowej Jerozolimy).

Niesamowity klimat dawnej drukarni na Solcu, znakomite bookingi zagraniczne i wszechobecna atmosfera przyjaźni, miłości do muzyki, prawdziwej kultury klubowej to cechy tego miejsca. Twórca klubu – Michał Brzozowski (bshosa) tak wspomina jego wielowymiarowość w rozmowie z K-Magiem:

W tamtym czasie 1500m2 wyróżniał się konceptem, charakterem, stylem. 1500m2 nie było typowym klubem, tylko niezależnym centrum kultury – gościliśmy u siebie teatr, restaurację sto900, butik love&trade, butik Reykjavik District, szkołę DJ-ską Spinlab, szkołę barmańską, redakcję EmmaPak, warsztat rowerowy Cech, studio graficzne, studio nagrań i salę prób, studio tatuażu etc. Byliśmy z podobnym fokusem nastawieni zarówno na życie nocne, jak i kreowanie kultury

MAL z ogromnym sentymentem wspomina powiślańską miejscówkę, której miejsce zajął kilka lat temu apartamentowiec.

Nigdy nie zapomnę pierwszych bookingów i uczucia radości, kiedy dowiadywałem się o każdym kolejnym. Jeden z tych klubów, który łączył wiele gatunków muzycznych i wielu promotorów. Numer jeden w mieście na tamten czas. Przejął schedę po wyjątkowym miejscu jakim było 55. Miałem tę przyjemność zamykania czarnej sali, jako ostatni grający dj na niej. Nigdy nie zapomnę wyjątkowych imprez na czerwonej sali (mojej ulubionej), w której panował wyjątkowy vibe, często lepszy niż ten z headlinerem na głównej sali. No i letnie wieczory na patio. Poznałem tam cudownych ludzi, z którymi mam kontakt do tej pory. Grali i zaczynali tam swoją przygodę z DJ-ingiem najważniejsi i najlepsi DJ-e w mieście, którzy trzęsą sceną do tej pory. Cudowne czasy, w sercu na zawsze.

fot. FP 55

H2O


W pierwszym odcinku naszego felietonu o klubach stolicy pisaliśmy o W5 – klubie z Wawelskiej 5. Dziś przypominamy słynne H20 – o przywołanie sylwetki tej miejscówki poprosiłem Radka Tereszczuka – współautora książki 30 lat Polskiej Sceny Techno – trochę z… house’owej przekory.

Późna wiosna i lato roku 2000 w Warszawie miało brzmienie dobrego house’u i smak lanej do plastikowego kubka wody z kranu w naszym drugim domu. Był nim usadowionym w koronach drzew na polu mokotowskim klub H2O. Generalnie woleliśmy mocniejsze brzmienia, ale nikt nie narzekał. No i byliśmy też totalnie bez kasy, dlatego właśnie ta woda z kranu. To był nasz „drink”. Śmialiśmy się, że dla fantazji możemy go sobie co najwyżej doprawić płynem do mycia rąk… 15-30 PLN na wejście to był cały budżet. A chodziło się często. Ja chodziłem w środy, piątki, soboty i czasem niedziele. Bardziej otwarci na swoją płeć koledzy również w „branżowe” czwartki. Myślę jednak, że 4 razy w tygodniu to i tak sporo. Dobry house zapewniali nasi DJ-e z Warszawy, czasem ktoś z Polski, no i regularnie raz na tydzień, dwa jakiś zagraniczny „import”. H2O z wielu powodów było ważne, ale najważniejsze powody to Pawełek i taniec na barze. Pawełek, czyli Paweł Godlewski, stał na selekcji. To on wprowadził on do Warszawy instytucję selekcji z prawdziwego zdarzenia. Co istotne: selekcja nie była oparta o kryteria prawdopodobnych wydatków na barze, ale o to czy dana osoba będzie się pięknie bawiła w duchu wartości naszego kościoła tańca. To działało i klimat na parkiecie był wyborny. Tutaj też narodził się specyficzny „warszawski” krok taneczny oraz niemniej istotny zwyczaj tańca na barze jako regularnego elementu dobrej zabawy. Klub był w zasadzie zadaszonym tarasem, więc jego półotwarty charakter i bliskość koron drzew otaczającego parku w połączeniu z ciepłą aurą, warszawskim towarzystwem tanecznym oraz oczywiście dobrym house’m tworzyło mieszankę, którą można nazwać przeżyciem pokoleniowym. Co ciekawe H2O wróciło na Wawelską po kilku latach, a pod koniec pierwszej dekady lat 00. H2O pojawiło się też ponownie – tym razem na praskim brzegu Wisły. Nigdy już nie było to tak spektakularne jak w lecie roku 2000.


MONO BAR

Mono Bar (2006-2015) powstał na podwalinach klubu LABO, który istniał w tym samym miejscu (2002-2005), ale zdążył sobie wypracować pewien unikalny styl, który pokochała awangardowa społeczność Warszawy. DJ i manager tego miejsca – Tomasz Dejnarowicz aka DJ Dudekk podkreśla, że „był to chyba pierwszy taki klub w Warszawie, który zaczął flirtować z kulturą popularną”.

Prowadząc to miejsce zawsze zależało mi na poszukiwaniu ciekawych osobowości, prezentowaniu nowatorskich brzmień, ale w tym wszystkim liczyła się melodia i wymiar artystyczny. W pierwszych latach social media dopiero raczkowały, pojawiło się grono.net i pierwsze zdjęcia z imprez.

W Mono Barze występowała cała plejada artystów od wszechobecnej muzyki house, przez kosmiczne italo, indie dance, nu disco, czy hip-hop i jego odmiany. Siłą napędową klubu były też cykle takie jak „Life is Live” Artura Korycińskiego aka Artur8. Dzięki Arturowi pojawili się tu tacy artyści jak: Ivan Smagghe, Juan Maclean, Mr Oizo, Holy Ghost. Drugim autorskim cyklem – tym razem DJ-a Duddka – był „Fly by Mono”, gdzie sprowadzane były legendy muzyki disco-house, soulful, French- house. m.in.: Joey Negro, Jamie Lewis, Grant Nelson, czy Victor Simonelli.

Joey Negro w MONO / FB


Wielu z obecnych artystów, którzy występowali w Mono nadal aktywnie działa na polskiej scenie klubowej np. Novika, Mr Lex, Rawski, Flirtini (Jedynak x Ment XXL), Boy Division, KoVValsky, Last Robots, I Say Mikey.

Nie można zapomnieć o jednym z najważniejszych wyróżników Mono Baru w Warszawie, czyli JAM SESSION – Funky Town. W każdy czwartek w Mono zbierała się cała muzyczna brać. Wystartowałem to razem Marcinem U1 Ułanowskim, potem Marcin zrezygnował i prowadziłem to sam. Pojawiali się tam wszyscy wtedy wrastający w rodzimy rynek muzyczny artyści. Biuro Kayaxu było tuż za rogiem, więc cała ekipa pojawiała się w każdy czwartek. Muzycy, którzy stanowili trzon tych wyjątkowych dni, można obecnie spotkać w wielu dobrych projektach muzycznych m.in. Michał FOX Król (odpowiedzialny za płyty Marii Peszek, Natalii Nikiel, Kasi Nosowskiej), Kuba Galiński (Ania Rusowicz, obecnie Dawid Podsiadło), Marcin U1 Ułanowski (Sistars, obecnie Dawid Podsiadło), Łukasz Korybalski, Piotr MAŁOLAT Koźbielski (Łąki Łan) oraz wielu znakomitych gości: Tomasz Busławski (Buslav), Natalia i Paulina Przybysz, Maria Peszek, Smolik, Marina Łuczenko, Wojtek WOZZO Łozowski, Ania Karwan, Tomasz TOMSON Lach, Bartek BARTOZZI, Georgina Tarasiuk, Tomek Torres i wielu innych.


55

Usytuowane w Pałacu Kultury i Nauki „Piątki” były sukcesorami klubu 1955, który założył tu wcześniej Jacek Sienkiewicz. 55 odniosło sukces bardzo szybko emanując różnorodnym programem, autorskimi cyklami imprezowymi (m.in. Detroit Zdrój, Break Da Funk, Sorry Ghettoblaster).

Hadrian tak opowiada o nocnym życiu w 55:

Piątki to było moje miejsce. Tak naprawdę „nasze”, bo pamiętam imprezy, na których było 500 osób i wszyscy się doskonale znali… Na bramce stali: Różowa i Borys, którzy dbali o to, by atmosfera w środku była miła i przyjacielska. Nie była to nigdy jakaś hardkorowa selekcja, ale obydwoje mieli niesamowite wyczucie i starali się, by osoby wchodzące do klubu doskonale wiedziały, po co tam przyszły. Świetnie się tam grywało, publiczność miała niesamowity vibe, a sprzętu osobiście doglądał Kugiel – jeden z właścicieli. On dbał też o to, by sound brzmiał tak, by wszystko było dobrze słychać. Zawsze był osobiście na wszystkich ważnych sobotnich imprezach, sam doglądał też sound checków. Za program odpowiadała Eli (Eliza Krakówka) i tak świetnie go formatowała, że wszyscy doskonale wiedzieli, że w środy chodzi się na jam session, w piątki na hip-hop, a w soboty na elektronikę. Bardzo często zresztą spotykałem te same osoby na wszystkich trzech imprezach w tygodniu, to naprawdę była jedna wielka rodzina! W niedzielę natomiast zdarzyło mi się kilka razy wejść z przypadku i wpaść na lekcje… tanga! To w „piątkach” zaczynałem tak naprawdę robić imprezy. Klub był na tyle rozpędzony, że można było fajnie eksperymentować. Najfajniejszym przypadkiem była impreza „Berlin House” robiona wspólnie z Beetrootem. Zabookowany przez nas Vitalis Popoff, prywatnie Witek z Warszawy, przez większość obecnych wzięty został za undergroundową gwiazdę z Berlina. Publiczność zgotowała mu owację, a ci, którzy dowiedzieli się, że przyjechał do klubu tramwajem, a nie pociągiem, tylko się ucieszyli. Uwielbiałem tam też przede wszystkich słuchać… Motyla z Dipem na warm upach, Eli na setach techno na imprezach house’owych, Mike’a P i SLG o porankach, czy Horego, który jeden ze swoich ciepłych, bujających, house’owych setów skończył liquid drum’n’bassem. To było miejsce, w którym ludzie naprawdę chcieli posłuchać dobrej muzyki, w którym deepowe brzmienia funkcjowały wspólnie z największą pompą, w którym raz o 3:00 grał Joris Voorn, a raz Mike Polarny. I zawsze byli ludzie. Uśmiechnięci, pogodni, roztańczeni…


Paragraf 51

Wracamy na Skrę, gdzie w Paragrafie 51 grywali tacy DJ-e jak Larix, X-It, Hadrian czy Dany W. Posłuchajmy też słynnego miksu DJ-a EDD’a aka Łukasz Płonka) – krążąc w undergroundzie ukazało się wtedy 100 sztuk na CD (z kolorową okładką) oraz 300-400 czarno-białą na zwykłej drukarce.

Klub U-Boot był przepięknym, wizualnym miejscem. Okna jak w łodziach, rury jak w podwodnych. Niestety, nigdy nie odniósł takiego sukcesu jak późniejszy Paragraf 51, z którego w pamięci utknęła wszystkim jedna impreza z rodzimymi artystami. 1200 osób w środku (wraz z ogródkiem) i nagle gaz pieprzowy na parkiecie. Ochrona reagując wzorowo wyprowadziła wszystkich na świeże powietrze, lecz w klubie pozostała jedna osoba, DJ, który w żaden sposób nie chciał przestać grać – Jarek Extase był nie do zdarcia. Zasłonił usta koszulą i grał dalej przez kolejne 2h. To było typowe poświęcenie dla sztuki DJ-skiej, bo przecież nie było wtedy algorytmów, które mogły by go zastąpić.


Jadłodajnia Filozoficzna

Porzucając brzmienia surowego techno i undergroundowego house’u kierujemy się do słynnego zagłębia klubowego na ulicy Dobrej – tam znajdowała się m.in. Jadłodajnia Filozoficzna, czyli – jak to określił poproszony mnie o garść wspomnień członek Hungry Hungry Models Piotr Mika Indie sleaze po warszawsku.

Nie wiem, czy było jeszcze kiedykolwiek później w Polsce tak wpływowe „trendsetterskie” miejsce, z którego (albo przez które) pojawiałoby się tyle okołomuzycznych mód. A jednocześnie miejsce inkluzywne i demokratyczne, w którym ubogie powiślańskie dzieciaki bawiły się wespół z warszawskimi elitami, punki z dresiarzami, modsi z rockersami (hehe), literaci pili z illiteratami, studenci bez kasy – z robotniczą klasą. Po prostu cała Warszawa. Takich miejsc dziś już nie ma – pod jedną strzechą (dosłownie! – co z pewnością miało znaczenie w ostatnich chwilach klubu, ale nie uprzedzajmy faktów…) baraku przy Dobrej 33/35 odbywały się w latach zerowych legendarne imprezy w takim muzycznym amalgamacie stylów, jaki teraz wydaje się nie do pomyślenia – indie, nu rave, electroclash, blog house (ktoś jeszcze pamięta to zjawisko?), fidget, ale też ejtisowe i najntisowe kicze, reggae i dub, do tego żywiołowe koncerty w każdym możliwym alternatywnym nurcie, poetyckei slamy, notoryczne imby i avatni. Madame Czarnecka i Motyla Noga, I Say Mikey i AM Radio, Hoax i jego God Save The Queen, Rotofobia, Out of Tune, Double Trouble, Fulltandeta Soundsystem czy moje i Sylwii Hungry Hungry Models – to tylko parę legendarnych didżejskich składów i zespołów, które miały tam swój „dom” (plotka niesie, że tu zaczynali również późniejsi „tfurcy” niesławnego WIXAPOLU).

Piotr wspomina też prowadzących Jadłodajnię: Marcina Majewskiego i Grześka Kapustę, którzy „mieli czas, pieniądze i cierpliwość, by prowadzić ten klub.

fot. Kuba Wandachowicz / FP Pańska Skórka

Ile znacie klubów, które wydawałyby własny magazyn? I nie mówię tu o jakimś tanim zinie kserowanym chałupniczo u starego na drukarce, jak śpi, ale o pełnoprawnym czasopiśmie z nakładem 10000 egzemplarzy, własnymi nagrodami muzycznymi („Miazgi”) i redaktorami naczelnymi w osobach Kuby Wandachowicza czy Borysa Dejnarowicza. Magazyn nazywał się „Pulp”. A ile znacie miejsc, które miałyby własnego „Pudelka”? A tymczasem indie-celebrycki (piszę to oczywiście z wielkim przymrużeniem oka) świat Jadłodajni miał swojego „Indyczka”, plotkującego o najnowszych romansach i dramach, dziejących się pod dachem klubu. Upadł, kiedy pewien prawdziwy warszawski celebryta opisany na ich łamach okazał się nie mieć dystansu i poczucia humoru, i zagroził „redakcji” sprawą karną. W wiecznym ścisku (niemal w każdą weekendową noc bywało w niedużej Jadłodajni po kilkaset osób), z obowiązkowymi tańcami na barze i stołach, z piwkiem za 6-7 ziko i „pigułami, które trzeba było całymi szuflami zbierać z podłogi po imprezach Hungry Hungry Models” tańczyła tam cała ówczesna Warszawa. Aż do 5. listopada 2009 roku, kiedy Jadlodajnie spłonęła. Słomiana strzecha, kryjąca budynek klubu, nie miała prawa stanąć na przeszkodzie gorejącej gentryfikacji Powiśla. Takich miejsc dziś już nie ma.


Kamieniołomy

Wracamy do Śródmieścia, do lat dwutysięcznych. Bywaliście przy ulicy Ossolińskich 3? Tam mieściły się słynne Kamieniołomy, które wspomina Piotr Kasprowicz – mózg i A&R klubu Luzztro, połowa duetu PIUR:

Klub Kamieniołomy wspominam bardzo ciepło i poza kultowymi „Piątkami” w PKiN była to najczęściej wybierana przez moją paczkę znajomych destynacja, zarówno w weekendy, jak i w tygodniu gdzie liczba gości była zawsze tak duża, że kurtki walały się w każdym możliwym kącie a wynikało to oczywiście z gabarytów szatni, która niestety nie chciała się rozciągnąć zwłaszcza w zimę. Kiedy Kamienie się otwierały, miałem 19-20 lat i było to miejsce, gdzie miałem szansę zmiksować kilka kawałków podczas kilku imprez, które w tygodniu współorganizowałem. Chyba nie miałem wtedy nawet ksywy didżejskiej (śmiech). Nie wiem czy słusznie, ale Kamieniołomy kojarzyły mi się mocno z muzyką w stylu French electro/ electro-house oraz klimatami wytwórni DIM MAK i taką też wtedy muzykę grałem/ słuchałem.

fot. FB Kamieniołomy
Arnaud Rebotini / Fot. Michał Murawski – IShootMusic

CDQ

Pamiętacie kluby na Burakowskiej? CDQ (Centralny Dom Qultury) utworzony z warszawskiej Woli przez Jarka Gułę to miejsce absolutnie kultowe, które później przejęła Spółdzielnia Pogłos, zyskało miano czegoś więcej niż muzyczny klub. Legenda sceny reggae i dub – Xiądz Maken przypomina, że „oprócz historycznych występów światowych gwiazd wielu alternatywnych stylów muzyki, miały tam miejsce benefity, działania społeczne czy… mistrzostwa świata w grze na flipperach.” Ale muzycznie odwiedzały to miejsce również wielkie nazwiska: od Lee Scratch Perry’ego po Rebel MC.

fot. FB CDQ

Nobis (Sonic Trip) z entuzjazmem mówi o Centralnym Domu Kultury:

CDQ od początku mocno ‚offowy’ i nastawiony na zdeklarowanych klubowiczów, wiedzących na jaką imprezę czy artystę przychodzą. Regularnie grywaliśmy tam z Sonic Trip, gdyż bardzo dobrze rozumieliśmy się z Jarkiem a on lubił naszą muzę i przekaz. Mieliśmy szczęście, ponieważ nasz pierwszy występ miał miejsce podczas Trzecich Urodzin Radiostacji! Dziś legendarna – wtedy ulubiona stacja radiowa z super muzą i ekipą prowadzącą. Niesamowity był tez 24-godzinny Sylwester – impreza faktycznie trwała 24 godziny i witaliśmy Nowy Rok w każdej strefie czasowej. W CDQ graliśmy również imprezę dla buddystów. Tak właśnie pamiętam ten klub – niecodzienne sytuacje, eklektyczni imprezowicze i wysublimowany klimat w surowych wnętrzach.


PIEKARNIA

Na koniec zostawiamy drugi klub z Burakowskiej – niewątpliwie jeden z najważniejszych w historii stołecznego clubbingu: Piekarnię. Klub założył wspomniany powyżej Jarej Guła wraz z Marcinem Rutkiewiczem, a potem dołączyli do nich Robert Szumielewicz i Grzegorz Chełmecki. Marcin tak wspomina etapy klubu w wywiadzie do książki 30 Lat Polskiej Sceny Techno:

Po etapie tzw. Piekarni zerowej (Guły), nadszedł etap „pierwszej Piekarni”. Zaczął u nas grać Bogusz Bilewski, zapanowały klimaty breakbeatowe, acid-jazzowe. A cykl życia klubu to zawsze jakieś 2 lata. Potem zaczął mocniej wchodzić house za przyczyną DJ-ów: Seba Skalskiego i Roberta Dinna, współpracować z nami zaczęła Joanna Hodera. Po kolejnych 2 latach nastąpiła zmiana: pojawił się u nas Janusz, który zaszczepił w klubowiczach brzmienie progressive przenosząc do Warszawy swoje holenderskie doświadczenia z klubu Roxy. To było szaleństwo. On jako pierwszy zbudował własną silną markę, publiczność. Kolejny etap to pojawienie się Bartka Winczewskiego i Glasse. Z nimi pojawił się cykl Import! I to było moment największej frekwencji oraz czasu, gdy u nas zaczęły się pojawiać celebryckie gwiazdy.

fot. Muno

Po kilku graniach w barach typu Pruderia zaszczytu zagrania podczas Piekarnia All Stars dostąpił Tomasz Guiddo – zaproszony tam przez Berta.

Pierwszy raz zagrałem w tak dużym miejscu dla takiego tłumu – nigdy nie zapomnę widoku ludzi, którzy wieszali się tam na okiennicach, tańczyli na parapetach. Bardzo się wtedy denerwowałem, ale było wspaniale!

Piekarnia wspominana jest jako tzw. super-club z najlepszymi zagranicznymi bookingami, euforyczną atmosferą, imprezami do rana (ze śniadaniem). Cykle takie jak Back To Groove, Acieed! czy Love Bomb! przyciągały do klubu setki osób. Z tej okazji chciałbym też poinformować o smutnych wieściach: wielki przyjaciel Piekarni i polskiej sceny house, Mr Pete Haywood jest ciężko chory na raka – w jego ratowanie zaangażowało się już mnóstwo osób, odbędzie się nawet charytatywna impreza z Fatboy Slimem. Poniżej link, gdzie można wesprzeć leczenie artysty:

https://www.gofundme.com/f/help-mr-pete-haywood-fight-cancer?fbclid=IwAR0qPy556isl5TrXSiTg4uDAbQBbl8d160X_Fmoh64i4BvEjJu1rbnEMslo

Blue Velvet, Nowa Jerozolima, W5, Le Madame…
Warszawskie kluby, które zostały zamknięte – przeczytaj część pierwszą naszego zestawienia



Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →