Tych płyt i artystów słuchaliśmy. Flashback: marzec 2020

Artykuł

Podczas mrocznych dla kultury klubowej dni, światełkiem w tunelu mogą okazać się nowe płyty wykonawców, które – całe szczęście – mimo kryzysu nadal pojawiają się w dużych ilościach. Wybraliśmy dla Was najważniejsze płyty marca 2020. Sprawdź co koniecznie musisz nadrobić!

Minione tygodnie to okres, który organizatorzy koncertów, uczestnicy imprez i sami artyści chcieliby jak najszybciej wymazać z pamięci. Międzynarodowa pandemia koronawirusa COVID-19 sprawiła, że kluby zostały zamknięte na cztery spusty, a życie nocne ograniczyło się do zapętlania setów z Cercle czy Boiler Roomu.

Na szczęście nie zawodzą artyści. Marzec skończyliśmy choćby z nowymi wydawnictwami Four Teta, Skalpela, Mall Graba i Christiana Löfflera. Kto jeszcze dopisał w ostatnich dniach kolejną pozycję do swojej dyskografii? Sprawdźcie sami!

Biletomat.pl

Kup bilet na dowolny koncert lub imprezę!

Znajdź Bilety

Bezpieczne i proste zakupy

Nicolás Jaar – Cenizas

wyd. Other People

Od rozpoczęcia roku minęły ledwie cztery miesiące, a muzyk zdążył poczęstować nas już dwiema premierami. Pierwszą z nich, kontynuację autorskiego projektu Against All Logic, chwaliłem za nieoczywisty zwrot w stronę dekonstrukcji konwencji klubowej. Artysta w 2017-2019 dał upust swoim fascynacjom muzyką house, którą połączył z zabawą samplami i eksperymentami formalnymi. Kilka tygodni później, bez specjalnych zapowiedzi i szumnych promocji, światło dzienne ujrzało Cenizas, album zwiastujący koniec trzyletniej przerwy Jaara od nagrywania pod własnym nazwiskiem.

Nicolás Jaar - Cenizas

Nicolás Jaar – Cenizas

Krążek osnuwa enigmatyczna, wymykająca się wszelkim próbom jednoznacznego opisania aura. Producent sprawnie balansuje pomiędzy ciszą a dźwiękiem, sięgając po minimalistyczne, elektroniczne aranżacje. Chwytliwe, wwiercające się w głowę beaty ustępują tu miejsca ambientowi, oszczędnym partiom syntezatorów i perkusjonaliom, a także strzępkom mowy. Choć na płycie pojawiają się bardziej wyraziste momenty – zalatujące orientalizmem siedmiominutowe Mud albo uzupełnione fenomenalnym, instrumentalnym Faith Made of Silk, to nie o przebojowość chodziło Chilijczykowi. Cenizas – podobnie jak jego wcześniejsze Pomegranates, ścieżka dźwiękowa do filmu Paradżanowa albo Nymphs – broni się raczej niepodrabialną, dźwiękową atmosferą.

Four Tet – Sixteen Oceans

wyd. Text Records

Gdyby powstał jakiś polski fanclub Kierana Hebdana, z pewnością chciałbym znaleźć się w jego komitecie założycielskim. Drogę do wykrystalizowania własnego, charakterystycznego stylu, którą rozpoczął ponad dwadzieścia lat temu z zespołem Fridge, śmiało można by opisać na kartach nie tak krótkiej książki. Współpraca z Aphex Twinem, Radiohead i Burialem, dziesięć studyjnych płyt, setki koncertów i tysiące fanów na całym świecie – niewielu artystów może poszczycić się takim dorobkiem.

Four Tet – Sixteen Oceans

Mnie jako miłośnika Four Teta wiadomość o premierze Sixteen Oceans ucieszyła szczególnie, ale obiektywnie rzecz ujmując, krążek spodoba się wszystkim, którzy choć trochę lubią przyjemny, niezobowiązujący house. Brytyjczyk nie bawi się w prekursora i niestrudzonego eksperymentatora, ale konsekwentnie kroczy wytyczoną przez siebie ścieżką. Bulgoczące basy, dźwięki przyrody (Green, This Is For You) wraz z melodyjnymi perkusjonaliami tworzą spójne, a zarazem przyjemnie łaskoczące uszy aranżacje. Cieszy tu nieoczywista obecność niegdysiejszej gwiazdki popu, Ellie Goulding (Baby), dłuższe kompozycje (Love Salad z brawurową partią syntezatorów) pochłaniają bez reszty.

Zwykle staram się nie bawić w asocjacyjne opisy, ale w tym wypadku podejmę rękawicę. Wyobrażam sobie kameralną, plenerową imprezę gdzieś w okolicach maja lub czerwca. Pada propozycja, żeby włączyć jakąś muzykę w tle, przy której będzie też można potańczyć. To jest ten album, który leciałby zapętlony przez kilka godzin.

Earth Trax – LP1

wyd. Shall Not Fade

Synonimem artystycznej płodności zagranicą jest Nicolás Jaar, u nas ten zaszczytny tytuł przypadł w udziale Bartoszowi Kruczyńskiemu. Kilka dni temu mój redakcyjny kolega, Hubert Grupa, opublikował naszpikowaną celnymi spostrzeżeniami recenzję jego nowego krążka. To drugi po Ostatnim dniu lata album, który producent wydał pod pseudonimem Pejzaż. W projekcie o malarskim aliasie artysta sięga po bogate dziedzictwo polskiej muzyki rozrywkowej, zestawiając wydobyte z niej sample z nowoczesnymi, house’owymi aranżacjami.

Earth Trax – LP1

Earth Trax, inny projekt muzyka, to zupełnie inna para kaloszy: chwilami można się nawet zastanawiać, czy za obydwoma wcieleniami stoi ta sama osoba. Opublikowany chwilę przed Bluesem LP1 stoi pod znakiem nieco bardziej absorbującej, eklektycznej elektroniki. Niektóre utwory kryją w sobie coś z ducha rave’u i elektro rodem z lat 90., o czym raz za razem przypomina rytm automatu perkusyjnego i kwaśne beaty (Full Throttle). Kruczyński umie umiejętnie dawkować napięcie, czego rezultatem jest zestaw dwunastu przemyślanych kompozycji w estetyce Special Request, Claro Intelecto i Erisa Drewa. Drodzy konkurencji z innych krain i studio nagraniowych – poprzeczka została postawiona całkiem wysoko.

Skalpel – Highlight

wyd. NoPaper / !K7

W recenzjach, wywiadach i wszelakich materiałach często pojawia się określenie, że to jeden z naszych muzycznych towarów eksportowych. I choć to stwierdzenie kryje w sobie dla mnie jakiś kapitalistyczny, uprzedmiotawiający wydźwięk, nie sposób nie zgodzić się z tym, że Skalpelem powinniśmy chwalić ile się da. Marcin Cichy i Igor Pudło grają wspólnie już od dwudziestu lat. Swój status jednego z najciekawszych współczesnych zespołów nu jazzowych zdobyli stosunkowo szybko, podpisując kontrakt z renomowaną wytwórnią Ninja Tune.

Skalpel – Highlight

Od tego czasu zaczęło się umieszczać ich w jednym rzędzie z tuzami gatunku: The Cinematic Orchestra albo Jagą Jazzist. Highlight, pierwsza od sześciu lat (!) długogrająca propozycja duetu, zaświadcza o ich bardzo wysokiej formie. W premierowych piosenkach Skalpela jazz nie konkuruje z elektroniką, ale wchodzi z nią w eklektyczny, ponadgatunkowy i trącący o improwizację dialog. Pieczołowicie utkane z różnych ścieżek instrumentalnych utwory są przez to bogatsze brzmieniowo od tego, co mogliśmy usłyszeć na Transit albo Konfusion. Drobne smaczki aranżacyjne – jak perkusyjne solo albo sampel głosu w Quicksilver – składają się na intrygującą całość, której daleko do kawiarnianego muzaku. Rasowa rzecz!

Daniel Avery / Alessandro Cortini – Illusion of Time

wyd. Phantasy Sound

Mam wrażenie, że ich spotkanie było tylko kwestią czasu. Alessandro Cortini, niestrudzony eksplorator noise’u, artystycznego rocka i szeroko rozumianego eksperymentu, wyjątkowo chętnie kooperuje z innymi artystami. Oprócz solowej działalności Włoch znany jest z bycia etatowym klawiszowcem Nine Inch Nails, ale ma również na koncie dwie płyty z formacją Ladytron czy Lawrence Englishem.

Daniel Avery / Alessandro Cortini – Illusion of Time

Trudno przypuszczać, że jego kolejne zaproszenie – tym razem skierowane do Daniela Avery’ego – było przypadkowe. Brytyjczyk dał się bowiem poznać światu jako znakomity twórca industrialnego techno, który nie boi się wplatać w elektronikę ambientowych teł i brudniejszych dronów. Efekt ich połączonych sił brzmi przez to spójnie, mając w sobie coś z filmowej ilustracyjności i transu. Proste, powtarzalne brzmienia syntezatorów przeobrażają się na Illusion of Time w wielominutowe, hipnotyczne kompozycje o różnych barwach i tonacjach. Do szczęścia brakuje tylko odrobinę większej równowagi sił w duecie. Garść poskręcanych, zbasowanych beatów od samego Avery’ego mogłaby przełamać medytacyjny, transcendentny charakter niektórych kompozycji.

Mall Grab – Worship Friendship (Compilation)

wyd. Looking for Trouble

Jordan Alexander rozpoczynał od łagodniejszego, skąpanego w balearycznych beatach lo-fi house’u, ale szybko zauważył, że jego właściwe miejsce jest gdzie indziej. Zapowiedzią ewolucji stylu artysty były wydane w ubiegłym roku EP-ki Moogie Growing Pains. Muzyk sięgnął na nich sięgnął po nieco inny, surowszy w brzmieniu i nie tak uładzony arsenał dźwięków. I tak już zostało do teraz: Mall Grab, niegdyś stojący w jednym rzędzie z DJ Boring czy Baltrą, dziś raz za razem zaskakuje połamanym tempem i brudniejszymi tonami.

Mall Grab – Worship Friendship (Compilation)

W jego twórczości wyraźny ślad zaczynają odciskać inspiracje szybszymi odcieniami elektroniki rodem z lat 90. – rave, hardcore, jungle czy współcześniejszym gabberem. Swoistą wizytówką wolty gatunkowej producenta zdaje się trwające blisko dwie godziny Worship Friendship. Kompilacja B-side’ów, spontanicznych improwizacji i odrzutów z sesji nagraniowych daje jeszcze bardziej do zrozumienia, że Australijczyk porzucił na dobre łagodniejszą stronę clubbingu. Organiczny, drum n’bassowy rytm dyktowany przez automat perkusyjny zderza się ze ścianą syntezatorów, tworząc mieszankę, przy której trudno odetchnąć. Po premierze tego albumu czuję, że Mall Grab sprawdziłby się w innej rzeczywistości jako gwiazda alternatywnego Wixapolu.

UMFANG – Riven

wyd. Thanks for Enlightening Me

Jedna z współzałożycielek kolektywu Discwoman, który walczy o prawa kobiet i mniejszości seksualnych we współczesnym clubbingu, powróciła z nową płytą. Emma Olson, szerszej publiczności znana jako UMFANG, na Riven odeszła nieco od klasycznego, standardowo rozumianego techno. Przy jej nowych kawałkach noga wciąż rusza się sama (jak przy tytułowym numerze), ale czuć, że artystka położyła większy nacisk na kreację osobnego, odrębnego klimatu.

UMFANG – Riven

Flare, niespełna czterdziestosekundowe preludium rozpoczynające płytę, brzmi jak intro new-age’owego programu komputerowego. Glass Escalator nasuwa skojarzenia z darkwave i jego ascetycznymi, surowymi wyróżnikami, a Baby Blue – z minimalistycznymi, lo-fi hip-hopowymi podkładami Deana Blunta. Oczywiście, łagodniejsze, zahaczające niekiedy o mroczną odmianę downtempo aranżacje równoważone są przez żywsze momenty. Tytułowy utwór, cykające Floating Pieces Attract albo acidowe Regenerade odsłaniają tę bardziej taneczną stronę wydawnictwa. Riven to jednak wciąż muzyka obskurnych, zadymionych piwnic, a nie soundtrack radosnego pląsania.

Pantha du Prince – Conference of Trees

wyd. Modern Recordings

Conference of Trees to nie pierwszy album, na którym Hendrik Weber sięga po niecodzienną paletę instrumentów. W 2013 roku połączył siły z norweską grupą The Bell Laboratory. Rezultat ich wspólnych nagrań zaowocował unikalnym zestawieniem minimalistycznego, ambientowego stylu z brzmieniem ponad pięćdziesięciu dzwonków. Zapowiedź kolejnej wizyty w studiu – pierwszy raz od premiery The Triad – podsunęła mu kolejny zaskakujący pomysł.

Pantha du Prince – Conference of Trees

Tym razem Niemiec postanowił postawić niecodzienne pytania o istotę związków natury i muzyki. Jak komunikują się między sobą drzewa? W jaki sposób możemy komponować w zgodzie z naturą? Artysta sięgnął do organicznej strony dźwięków, własnoręcznie strugając instrumenty z różnych rodzajów drewna. Część partii na nich zagranych – uzupełniona o garść elektronicznych efektów – funkcjonuje jako autonomiczne, wielominutowe utwory. Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak wtedy, gdy producent delikatnie przyspiesza tempo. Pius in TacetRoots Making Family albo Silentium Larix to małe perełki minimal techno, które mogłyby stanąć w jednym rzędzie z dokonaniami Gidge albo Recondite. Krążek dobry do pracy w domu, ale i tańczenia o wczesnym poranku.

Christian Löffler – Lys

wyd. Ki Records

Gdy dzięki Pantha du Prince poruszyliśmy już temat minimalistycznej elektroniki, nie sposób nie napisać czegokolwiek o Christianie Löfflerze. Po entuzjastycznie przyjętym krążku Graal (Prologue) Niemiec nie zwalnia tempa, tylko po raz kolejny częstuje materiałem wysokiej jakości. Lys utrzymane jest w melancholijnej, emotywnej stylistyce, do której producent zdążył nas już przyzwyczaić.

Christian Löffler – Lys

To z jednej strony oda na cześć leniwie płynącego, hipnotyzującego ambient techno, a z drugiej udana próba współpracy z wokalistkami (ponownie usłyszymy tu Mohnę oraz Josephine Phillips). Mozaika przestrzennych dźwięków utkanych przez artystę przypomina to, co na znakomitym self-titled albumie zrobił RY X z Frankiem Wiedemannem – duet Howling. Zarówno oni, jak i Löffler prezentują inną odsłonę współczesnego clubbingu. Być może jest ona mniej widowiskowa i wrażliwsza, ale pozostawia po sobie równie duże wrażenie.



Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →