MARIE MAROU: „Z moim aparatem godność imprezowiczów jest bezpieczna” [wywiad]
Jest niewidzialna. Przynajmniej stara się taka być. Nie lubi i nie chce rzucać się w oczy. Na imprezach, na których fotografuje, ma od tego innych. Artystów i publikę. Nazywa się MARIE MAROU i zawstydziła niejedną osobę złapaną w obiektyw swojego aparatu.
MARIE MAROU. Być niezauważalną
Nigdy nie fotografuje osób, które są pod wyraźnym wpływem używek. Jeśli takowe zdjęcie znajdzie się na karcie pamięci, z całą pewnością nigdy nie trafi do publikacji. „Godność imprezowiczów z moim aparatem jest bezpieczna!” – zaznacza wyraźnie MARIE MAROU, czynnie uczestnicząca w życiu klubowym fotografka z kilkuletnim stażem. Kiedy parę lat temu głowiła się nad wymyśleniem pseudonimu, co wiązało się z założeniem fanpage’a na Facebooku, istotę swojej pracy opisała słowami You don’t have to see me, I see you Catching your emotions is my mission. Stara się, innymi słowy, być niezauważalną dla imprezowiczów, a jednocześnie po cichu chce uwieczniać ich najszczersze emocje. Muzyczna ekstaza, taniec jakby jutra miało nie być i przede wszystkim publiczna intymność między ludźmi – ich mnogość w trakcie wydarzeń zmienia się z sekundy na sekundę.
Historia Marii z elektroniką zaczęła się od promowania imprez. Po drodze była związana z kilkoma projektami. Jeden szczególnie umożliwiał rozwój w fotografii eventowej. „Po prostu wykorzystałam swoją pasję z dna szuflady z potrzebą relacji z imprez, które promowaliśmy. Nie zawsze organizatorzy tego oczekiwali, ale większe projekty na pewno, a inni zdecydowanie doceniali taki wkład z mojej strony”. Pozwoliło jej to postawić pierwsze kroki jako fotografka w świecie techno. Tematyka dookoła fotografii od zawsze fascynowała MARIE MAROU. Zwłaszcza scenerie i sytuacje imprez wiele lat temu krzyczały o utrwalenie na zdjęciach. „Szczerze nie pamiętam, jak to się stało, że padło właśnie na tę dziedzinę” – tłumaczy. W czasach szkolnych próbowała wszystkiego, szukając swojego miejsca w sztuce – śpiew, który szybko został zdyskwalifikowany przez tremę, czy nauka gry na instrumencie, która okazała się zbyt złożona. Jedynie rysunek sprawiał przyjemność, ale – jak przyznaje – do wybitnych w tej dziedzinie nie należy.
Już od przedszkola prosiła o kliszę do wystrzelania w typowej domowej małpce lat dziewięćdziesiątych. Pierwszą „cyfrówką” bawiła się na wszelkie sposoby: „Dawało mi to masę satysfakcji” – stwierdza. „To chyba wtedy zrozumiałam, że fotografia to moje miejsce. Fotografia daje tak wiele możliwości, każdy jest w stanie znaleźć tu coś dla siebie i choć fotografów jest wiele, a teraz prawie każdy może nim być, to wciąż w tej dziedzinie jest miejsce dla nas wszystkich, bo każdy wnosi coś nowego – inne spojrzenie na świat czy nowe techniki i style”.
Fot. MARIE MAROU
MARIE MAROU. Nie do powtórzenia
Jest klasowym przykładem introwertyczki. Coś, co dla osób znających MARIE MAROU może być zaskoczeniem, rzeczą, którą najbardziej lubi w swojej pracy jest możliwość interakcji z ludźmi. Część z nich nazywa dość niewinnymi, za to wiele z nich przerodziło się w długotrwałe znajomości. Wbrew pozorom, dzięki techno spotkała na swojej drodze wielu szczerych, skromnych i godnych zaufania ludzi: „Kiedyś bym nie pomyślała, że będę mogła liczyć na tyle osób i że będą moimi największymi fanami oraz motywatorami”.
Za najbardziej frustrujące w pracy fotografa eventowego uważa nadużywanie praw autorskich i niedoświetlone imprezy: „Fotografowie imprez mają drogie sprzęty i obiektywy dające więcej możliwości w takich warunkach, ale jeśli chce się mieć zdjęcia z imprezy, wypada, żeby oświetleniowiec był poinformowany i miał na uwadze, że z minimalnym światłem niewiele ugram – w szczególności, jeśli chodzi o publikę. Pewnie, że zazwyczaj mogę sama podbić i poprosić o więcej światła, ale nie zawsze się znamy, nie zawsze też oświetleniowiec siedzi całą imprezę za konsolą, a sytuacje warte fotografii to często ułamki sekund, które się już nie powtórzą”. Dlatego łatwiej fotografuje jej się festiwale – te w plenerze, jak i wewnątrz budynków. Zdecydowanie lepiej oświetlone wydarzenia tego typu mają większe zaplecze organizacyjne i więcej możliwości aranżacyjnych. Swoje robi też większa frekwencja, a to oznacza brak powielania zdjęć tych samych osób. Specyfikę klubów, zdecydowanie ciemniejszych, z panującymi w nich warunkami częściej skutkującymi zmarnowanymi kadrami, Maria chwali za intymność. Najbliższe jej sercu są wydarzenia pokroju DUEL czy 999, czyli organizowanie maksymalnie kilka razy w roku, nie zawsze w tych samych miejscach, ale z dobrym tłem do rejwowych kadrów. Tak zwany kompromis między festiwalem a klubem.
Wszystko zależy od panujących warunków i jak bardzo organizatorzy wzięli pod uwagę pracę fotografa w ich murach. To zazwyczaj najtrudniejsze miejsce, ale na pewno nie ma nic niemożliwego. Są kluby z naprawdę świetną aranżacją przestrzeni, które wręcz są idealnym miejscem do zdjęć, choć częściej jest to w jakimś stopniu wyzwanie. Takie imprezy też niestety częściej bywają klapą, na którą nie przychodzi oczekiwana liczba osób, a to oznacza, że często fotografuję te same osoby z różnych perspektyw. Nie zawsze to widać, ale chyba każdy nie raz miał wrażenie, że kilka osób jest motywem przewodnim galerii.
Fot. MARIE MAROU
MARIE MAROU. Jakoś tak inaczej
Chciałaby unikać schematów, w które potrafi wpaść – w szczególności, kiedy mowa o fotografowaniu więcej niż jednej imprezy w weekend: „To też kolejny punkt, o którym muszę pamiętać, czyli nie godzić się na więcej jak jedną imprezę. Przy pracy na etacie w tygodniu niestety w takiej sytuacji chociaż raz mocno przeciągnęłam termin dostarczenia materiału dla wszystkich”. Mimo nieprecyzyjnej oceny możliwości uczy się na błędach. Wiele problemów sprawia jej organizacja własnej pracy i pogodzenia wszystkich aspektów podwójnego życia: „Może kiedyś przyjdzie dzień, w którym poczuję, że sama fotografia zapewni mi byt na tym samym poziome i będę mogła zrezygnować z etatu”.
Na pytanie, który rodzaj aparatu preferuje: cyfrowy czy analogowy, odpowiada wymijająco, gdyż „nie da się jednoznacznie wybrać jednego”. Na imprezach zaczynała od analoga. Pracę z nim określa mianem ciężkiej i nieprzewidywalnej formy dokumentacji, tym bardziej, jeśli nie chce się wszystkich non stop oślepiać lampą błyskową. „Cały proces to swego rodzaju celebracja, a każde zdjęcie które „wyszło” to ogromna satysfakcja. Jednak stosunek zdjęć, które wychodzą do tych zmarnowanych miejsc na kliszy jest spory i oznacza to wyrzucanie pieniędzy do kosza. Co więcej, na wydarzeniu nie masz pewności, ile końcowych zdjęć da się opublikować, więc to nie jest forma do pracy na zlecenie. Może być co najwyżej dodatkiem”. „Cyfra” zdaniem Marii daje nieskończone możliwości, pozwala na uchwycenie sekundowych chwil dzięki zdjęciom seryjnym i opcji szybkiej korekcji: „Czasami za bardzo jej ufam, przestaję zastanawiać się nad idealnym ustawieniem, a jednak te też czasem zawodzą w profesjonalnych kamerach”.
Na wydarzeniach woli pracować od początku do końca. Uważa, że jeśli już ma robić zdjęcia, to każdy artysta zasługuje na fotografię. „Chociaż wiadomo, że jestem tylko człowiekiem i łączę prace na etacie z drugim życiem w weekend i czasami ciężko jest zrobić wszystko zgodnie z planem”. Jeśli miałaby wybrać najlepsze sfotografowane przez siebie imprezy, jednym tchem wymienia DUEL Warehouse #1 na Ordona 2a i pierwsze urodziny 999 w F.S.O czyt. Showcase Lebendig. Postpandemiczny powrót obu projektów pełnych energii nie do podrobienia trudno w opinii MARIE MAROU zestawić z obecnymi imprezowymi nastrojami. „Są one raczej spadkowe. Zdecydowanie… inne” – dodaje.
Fot. MARIE MAROU
Większe i niedostępne na wyciągnięcie ręki marzenia związane z fotografią Maria wiąże z ADE, Intercell, Reaktor Events i Vault Sessions. Bacznie śledzi także poczynania Adroit z Zurychu. Na jej liście jest jeszcze sporo kolektywów, klubów czy festiwali, jednak te „marzenia są poza granicami naszego kraju”. Robiąc swoje, powolne dążenie do wyznaczonych celów prędzej czy później przyniesie spodziewane owoce. Zdaniem MM dobry fotograf chcący robić zdjęcia reportażowe na wydarzeniach powinien cechować się otwartością i pewnością siebie. „Trzeba umieć podstawić ludziom obiektyw przed twarz bez zawahania w sytuacji, kiedy widzi się „ten” kadr. Bo to wszystko mija i nie wraca, a na wyrzuty sumienia nie ma czasu”.