Paweł Kwiatkowski: „Street art nie ma flagi narodowej” [wywiad]
Polski street art jest od wielu lat prężnie rozwijającym się gatunkiem sztuki - pozostając zarówno w awangardzie, ale też stając się łakomym kąskiem dla projektów bardziej komercyjnych. Polscy twórcy urban artu działają praktycznie na całym świecie, ozdabiając swoimi pracami galerie, muzea, ulice i pustostany.
Swoją premierę miała właśnie znakomita książka Pawła Kwiatkowskiego o polskiej scenie street artowej – z tej okazji udało się porozmawiać z autorem o pracy nad książką, przechodzeniu sztuki ulicznej w sferę wirtualną, elementach protestu i walki z konsumpcjonizmem oraz związkach z muzyką.
Street Art. Polska – premiera książki Pawła Kwiatkowskiego
Artur Wojtczak: Właśnie ukazała się twoja książka Street Art. Polska, która jest najprawdopodobniej pierwszą książką o tej tematyce od wydania antologii Elżbiety Dymnej i Marcina Rutkiewicza z 2010 roku. Czy czułeś, że polska scena wymaga pilnego uaktualnienia w postaci takiego albumu?
Paweł Kwiatkowski: Miałem bardzo dużo zapału do napisania tej książki, ponieważ chciałem zaspokoić niedosyt, do którego powstania przyłożyłem rękę, przekładając na język polski tekst albumu o światowym street arcie autorstwa Alessandry Mattanzy, który ukazał się, także nakładem Wydawnictwa Arkady, pod tytułem Street Art. Wielcy artyści i ich wizje. Spośród polskich twórców znalazł się tam, w dodatku w pełni zasłużenie, M-City. Ja miałem jednak przekonanie, że nasza streetartowa scena nie odbiega jakością, rozmachem i wyobraźnią od tej światowej, czego twórczość Mariusza Warasa, czyli właśnie M-City’ego, jest wymownym przykładem, ale nie jedynym. I chciałem znaleźć sposób na przybliżenie tego bogactwa polskiemu czytelnikowi.
Nie liczyłem natomiast na uaktualnienie sceny, ponieważ scena streetartowa uaktualnia się nieustannie na ulicy, w pustostanach czy w internecie, a przede wszystkim w naszych głowach. Książka jest tylko jedną z wielu opowieści o street arcie, bynajmniej nie jedyną. Muralistykę, a w szczególności street art, cechuje duża płynność. W mojej książce znalazło się kilka zdjęć murali już nieistniejących: niektóre budynki zostały wyburzone, inne – ocieplone, a fasady jeszcze innych – po prostu zamalowane.
W wielu przypadkach nie podajemy lokalizacji, bo artyści nie są w stanie odtworzyć z pamięci, gdzie dokładnie namalowali mural. Mają jedynie fotkę na telefonie. Mnie natomiast zależało nie tyle na uchwyceniu tej ulotności i na skrzętnym dokumentowaniu tego, co się dzieje, ile raczej na pogłębieniu relacji czytelników z artystami, na zbudowaniu wartościowej narracji, na odejściu od powierzchowności internetowych przekazów – skrolowanych na telefonie relacji i timelapse’ów.
Praca nad książką w trakcie epidemii Covid-19
Praca nad książką trwała od wiosny 2021 roku – włączając w ten okres oczywiście epidemię Covid-19. Co oprócz utrudnień natury logistycznej było najtrudniejszym aspektem przy pisaniu?
Praca nad książką wcale nie była trudna. Była czystą przyjemnością, czymś na kształt wakacji, kiedy mogłem oderwać się od codziennych obowiązków i zagłębić w świat kreowany przez moich rozmówców – ludzi nie tylko kolorowych, wybitnych, mądrych i twórczych, ale po prostu sympatycznych. Problem miałem tylko z wyborem rozmówców albo z dotarciem do niektórych, za którymi ciężko mi było nadążyć, szczególnie latem, kiedy jest szczyt sezonu urbanartowego i wszyscy byli w rozjazdach.
Subiektywny dobór artystów do książki
Polska scena street-artowa wciąż się powiększa i zapewne trudno ci było dokonać subiektywnego wyboru, o kim należy koniecznie napisać i czyje prace pokazać. Czy teraz – po ukazaniu się książki – żałujesz, że ktoś się do tej antologii nie zmieścił?
Jestem mega zadowolony z tego zestawu twórców, którzy podzielili się ze mną swoimi opowieściami i pozwolili mi opowiedzieć je czytelnikom. Na pewno łączy ich to, że są wybitni, mają fantastyczną wyobraźnię, tworzą niesamowite rzeczy, ale trudno byłoby udowadniać, że jako jedyni w Polsce. Dlatego jedyne, co mogę powiedzieć na swoją obronę, to to, że wybór rozmówców jest całkowicie subiektywny.
Ograniczenie rozmiarami książki rzeczywiście wiązało się z tym, że portrety nie wszystkich twórców byłem w stanie uwzględnić w tej publikacji. Układanie listy praktycznie nigdy się nie skończyło, ale w którymś momencie należało powiedzieć „dość”. Książka nie jest z gumy! Skończyło się na tym, że ma prawie 400 stron i niemało waży (!) – nie tylko w przenośni, ale i dosłownie.
Układaniem listy zajmowałem się w ciągu całego okresu pracy nad książką niemal bez przerwy i wciąż zmieniał się jej układ: z ostatecznego rezultatu jestem zadowolony, bo jednak udało mi się dotrzeć do większości moich ulubionych twórców. Mam jednak wielką ochotę popełnić jeszcze drugi tom, aby uwzględnić także tych pozostałych i tych, którzy się bez wątpienia jeszcze objawią.
Tony – na zawsze w sercach
Jeżeli żałuję, że nie przeprowadziłem z kimś wywiadu, to dotyczy to twórcy już nieżyjącego – Tonego. Postanowiłem jednak przybliżyć czytelnikom jego nietuzinkową sylwetkę z dwóch powodów: po pierwsze na pewno ze względu na światową rangę jego dorobku, a po drugie – z uwagi na szczególne miejsce, jakie zajmuje w sercach wielu streetartowców, którzy wciąż nie mogą się pogodzić z tym, że odszedł tak nagle przed zaledwie trzema laty. Był człowiekiem nie tylko powszechnie podziwianym za swoją twórczość i pracowitość, ale także kochanym. Chciało się z nim być, bo motywował, inspirował i radził. W rozdziale mu poświęconym wykorzystałem wywiady, których udzielił prasie przy różnych okazjach oraz zebrałem wypowiedzi jego przyjaciół, z których niejeden w czasie rozmowy o Robercie dyskretnie ocierał łzę.
Czy mityczny street art w ogóle istnieje?
Najbardziej zaskakującym przesłaniem twojej książki jest dla mnie krążące wokół pytanie retoryczne: „Czy mityczny street art w ogóle istnieje?”. I masz tu na myśli prace artystów funkcjonujących poza rzeczoną ulicą: malujących postindustrialne budynki, które zobaczymy wyłącznie w internecie czy też prace Etnograffa, które znajdziemy na wsi czy wręcz na polu. Jaka jest więc odpowiedź na to pytanie?
Nie zdradzajmy odpowiedzi na to pytanie, bo mimo że udzielam jej w książce, to uważam, że każdy może poszukać swojej. Na wszelki wypadek pytałem o street art wszystkich moich rozmówców. Zauważyłem, że niektórzy nie bardzo się do niego chcieli przyznawać, zasłaniając się nieostrymi definicjami tego zjawiska. Na pewno zgadzali się co do jednego: nie warto nikogo szufladkować, tylko po prostu cieszyć oko twórczością.
Urban art zjawiskiem generacyjnym
Polską scenę urban artu określasz jako „zjawisko generacyjne” i dzielisz je na trzy etapy. Jako pierwszy wymieniany jest okres 1995-2007, kiedy to ukazywał się hip-hopowo-skate’owy magazyn „Ślizg” – do dziś otaczany mianem kultu. Czy wszyscy najstarsi stażem writerzy i graficiarze czerpali wiedzę o światowych trendach właśnie stamtąd?
Podejrzenie, że street art jest zjawiskiem generacyjnym, sformułował jeden z artystów, z którymi przeprowadzałem wywiady. Nie do końca mogę się z nim zgodzić, bo sądzę, że jeszcze niejedną ciekawą ścianę zobaczymy i sztuka w przestrzeni miejskiej będzie ewoluowała i nas zaskakiwała, choć odejdą już generacje, do których street art miałby być niejako przypisany. W niektórych rozmowach nawiązujemy do zamierzchłych czasów street artu, a więc tego, co weterani mogli wyczytać czy zobaczyć w „Ślizgu”, jednakże starałem się unikać ciągotek kronikarskich i raczej uciekałem od dywagacji teoretycznych. Na pewno z rozmów wyłania się mimochodem obraz początków street artu, jako zjawiska silnie powiązanego z kulturą skejtową i hip-hopem, a wielu dzisiejszych twórców w swym okresie szczenięcym siłą rzeczy wzorowała się na pionierach graffiti w Europie Zachodniej czy Stanach. Mnie jednak raczej interesowała ich osobista droga do street artu i tego starałem się dociec. I tu opowieści robiły się bardzo ciekawe, bo każdy przemierzył nieco inną ścieżkę twórczego rozwoju. Przynależność do tej czy innej generacji albo pierwszej, drugiej czy trzeciej fali nie ma nic do rzeczy.
Wspominając powiązania z muzyką: w ostatnich latach sporo artystów znajdowało swoje połączenie ze sceną techno – na Full Moon Parties w kultowej pracowni N22, część twórców didżejowała, a podczas Instytut Festivalu w Modlinie można było obejrzeć prace czołowych twórców urban artu. Czy muzyka i street art to w pewnym sensie naczynia połączone?
Muszę się przyznać, że nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Jest jakiś związek genetyczny, o czym przed chwilą wspomniałem, to między street artem, graffiti i hip-hopem, ale on dotyczy tylko konkretnych twórców, na pewno nie wszystkich. Sam z dumą na pierwszym popandemicznym koncercie Łony i Webbera obsprawiłem siebie i rodzinę w t-shirty projektowane przez Lumpa. Z techno sprawa się komplikuje i związek nie jest tak oczywisty. Myślę, że krąg wielbicieli zarówno hip-hopu, jak i techno nie pokrywa się z kręgiem fanów street artu.
Ja, na przykład, słucham dosłownie każdego rodzaju muzyki z wyjątkiem disco polo. Nie opuszczam nigdy zarówno przesłuchań i koncertów w ramach konkursu chopinowskiego, jak i nie potrafię sobie odmówić rodzinnego uczestnictwa w naszym ukochanym festiwalu psy trance’owym.
Sztuka protestu, walki politycznej i antykonsumpcyjnej
Street art to nie tylko sztuki wizualne, ale przekazywane w nich wartości – to sztuka protestu, walki politycznej, antydyskryminacyjnej, antykonsumpcyjnej i wołanie o zmianę świadomości. Którzy polscy twórcy są w tym zakresie najbardziej aktywni i będą kiedyś wymieniani w podręcznikach historii powszechnej – nie tylko historii sztuki?
To bardzo fajny aspekt działalności streetartowców. Nasi twórcy chętnie się wypowiadają, choć nie zawsze dosłownie, na temat problemów współczesności czy wręcz polityki. Na pewno w tym gronie znajdzie się NeSpoon, Sepe, M-City, JayPop, Lump czy SC Szyman, ale także Egon Fietke czy – preferujący nieco bardziej alegoryczną formułę wypowiedzi – Czarnobyl i Zbiok. Nie potrafię obiecać, że trafią do podręczników właśnie z tego powodu – myślę, że jest to tylko jeden z aspektów ich twórczej aktywności. Podobało mi się jednak to, że odnalazłem z nimi wspólny język: że im także nie podoba się bezmyślny konsumpcjonizm, niszczenie środowiska, przemoc, hipokryzja.
Muszę jednak powiedzieć, że doskonale rozumiem niektórych twórców, którzy mówią, że muszą nieco wycofać się z nurtu sztuki, powiedzmy, zaangażowanej, bo za bardzo przytłacza ich ogrom negatywnych emocji i toksycznych treści. Najlepiej chyba wyraził to Sepe, który w 2020 roku, w czasie podróży po Afryce, malując na pustostanie w Gambii ścianę zatytułowaną Lol, ukazującą roześmiane, wynaturzone twarze rechoczących wzgardliwie ludzi, pożegnał się ze złą energią świata. W myśl zasady, że energia podąża za uwagą, zasilamy to, na czym się skupiamy. Sepe zdał sobie sprawę z tego, że malowanie posępnych, mrocznych dzieł, w których upomina się o prawa ludzi do godnego życia, powodowało, iż wciąż spędzał w tych negatywnościach mnóstwo czasu i to wpływało źle przede wszystkim na niego samego. „Odbiorca niekoniecznie w ogóle przejmie się tym ładunkiem emocjonalnym, czasami nawet mojego głosu nie zauważy i nie doceni – mówił Sepe w czasie wywiadu – zatem kiszenie się w negatywnych emocjach, skupienie na okropieństwach i mroku robi się w pełni prywatne, autodestrukcyjne. Ten krzyk zaczął mnie zatruwać do tego stopnia, że postanowiłem zrobić zwrot; może nie o 180 stopni, ale na tyle poważny, aby już nie iść w tę stronę, nie eksplorować tylko negatywności. Niekoniecznie chcę się teraz inspirować tym, co na zewnątrz, mimo że czasy są bardzo inspirujące”.
Street art goes online
„Dawniej ulica była czysta – mural działał. Dzisiaj street art jest internetowy. Malujesz obraz i puszczasz go w sieci” – mówi w rozmowie z tobą Czarnobyl. Czy to przeniesienie się na wirtualne ulice nie jest de facto zatraceniem całej istoty tej gałęzi sztuki?
Myślę, że street art wirtualny i ten stricte uliczny nie rywalizują z sobą, tylko doskonale współistnieją. Tak samo w ogóle bym się nie bał wszechobecnej muralozy – tych wszystkich zaangażowanych patriotycznie bohomazów i zwykłego kiczu malowanego na zamówienie. Sztuka się obroni czy to na pustostanach, czy na ulicy, czy w necie.
Dziś siłą street artu jest autentyczność wypowiedzi artystycznej oraz niesamowite, wręcz niewyobrażalne zróżnicowanie i wewnętrzne bogactwo. Jeśli przewertować choćby pobieżnie książkę, to natrafi się bez trudu na twórczość abstrakcjonistów, ale i malarzy wykorzystujących motywy ludowe, na przykład wycinanki. Są karykatury utrzymane w stylistyce kreskówek i komiksów, ale jest też psychodelia, poetyka fantasy, malarstwo prymitywne, ludowe, hiperrealizm. Bardzo mi zależało na tym, aby wyjść poza krąg muralistyki i pokazać znakomity plakat, szablon wielowarstwowy, fenomenalne instalacje wykonywane – czy to ze stali, kamienia, drewna, czy ceramiki, jak choćby niesamowite koronki ze szlachetnej porcelany albo landart – sypanki z trocin, ziemi, kawałeczków lustra. Wreszcie książka pokazuje także odrobinę klasycznej rzeźby, sgraffito, sporo sitodruku, risografii, a nawet performance i interwencje na zastanych w naturze… śmieciach!
Street art to wolność i autentyczność
Street art to niezależność, wolność i autentyczność – te cechy odróżniają go od komercyjnego malowania murali. Ale to też ciężka fizyczna praca, często na wysokościach. Czy któryś z twoich rozmówców mówił o chęci malowania do (przysłowiowej – acz niepewnej) emerytury?
Ha, ha! Temat emerytury w ogóle jakoś nie pojawił się w moich rozmowach z twórcami. Zapytany o przyszłość Zbiok powiedział, że nie ma pojęcia, co będzie robił za dwa miesiące, więc tym bardziej nie ma żadnych planów na kilka lat naprzód. Charakterystyczne jest jednak to, że wszyscy twórcy mają bardzo skrystalizowane poglądy na temat swojej drogi twórczej: bardzo ważny jest dla nich rozwój i zmiana. Jestem pewien, że zamiast o emeryturze myślą przede wszystkim o tym, aby się rozwijać i poszukiwać odpowiedzi na pytania, które stawia przed nimi życie.
Coraz więcej polskich prac zyskuje na świecie status kultowych, emblematycznych, np. Dziewczynka z konewką (wł. Legenda o wielkoludach) Natalii Rak, koronki Nespoon zdobiły polski pawilon na światowym EXPO, tymczasem polskie media w kółko porównują każdego z naszych twórców do „polskiego Banksy’ego”. Czy twoja antologia ma szanse na podniesienie poziomu wiedzy i świadomości o obrazie sceny polskiego street artu?
Zawsze mnie śmieszyło stosowanie takich określeń jak polska Szwajcaria, Wenecja Północy czy właśnie polski Banksy. To chyba wyraz kompleksów i traktowałbym takie epitety raczej jak obelgę niż pochlebstwo. Natomiast fakty są takie, że street art nie ma flagi narodowej. Twórcy z Polski radzą sobie doskonale na całym świecie, a artyści z wielu krajów malują chętnie w Polsce, nawet na naszych postindustrialnych pustostanach. Żywiołem street artu jest ekspresja, a nie narodowość.
Skoro już o leczeniu kompleksów mówimy, to pewnie warto zauważyć, że niektórzy nasi twórcy więcej czasu spędzają gdzieś w świecie niż w Polsce, a prace reprodukowane w książce pochodzą z tak odległych i egzotycznych zakątków, jak Tajwan, Wietnam, Japonia, Stany Zjednoczone, Norwegia, Gambia, Izrael czy Rosja. Pseudonimy artystyczne naszych rodzimych streetartowców wymieniane są jednym tchem z ksywkami twórców, którym zdarzyło się urodzić w innych krajach. Specjalnie unikam stosowania takich określeń jak „ścisła czołówka światowa”, bo trudno przyjąć klarowne kryteria, kto w takiej czołówce powinien się znaleźć. Na pewno liczba like’ów i followersów nie jest tu miarodajna. Jeśli jednak przyjmiemy, że intuicyjnie niektórych twórców się do takiej czołówki zalicza, to po cichutku powiem, że „nasi” (auć) tam właśnie są!