Fenomen Caribou. Cichy matematyk, głośna elektronika
Opowieść o artyście, którego wspaniały umysł radzi sobie nie tylko z matematycznymi równaniami. Dan Snaith, znany bardziej jako Caribou, to kanadyjskie dobro narodowe, o które wszyscy powinni dbać ze szczególną troską.
Choć muzycznie Kanada kojarzy się przede wszystkim z Justinem Bieberem, Céline Dion i Michaelem Bublé (urgh!), to i fanom elektroniki kraj spod znaku klonowego liścia ma wiele do zaoferowania. Wymieniać można byłoby długo: Tiga, DJ Sneak, A-Trak, Jessy Lanza, Grimes, Ryan Hemsworth, Azari & III, Deadmau5, Kaytranada, Tim Hecker, Zeds Dead… Jednak dzisiejszy bohater należy do tych artystów, których prawie nigdy nie wymienia się w pierwszym rzędzie, gdy mowa o czołowych przedstawicielach gatunku. Absolutnie niesłusznie. Takich przykładków – twórców, którzy zamiast zabiegać o poklask, skupiają się przede wszystkim na muzyce, mając w nosie całą otoczkę – jest więcej. Weźmy na przykład Jeffa Millsa, Four Teta czy Floating Pointsa. Wybór tych artystów nie jest przypadkowy, bo Dan Snaith często umieszczany jest na tej samej półce, co oni. A jest to półka zarezerwowana dla absolutnych wirtuozów.
Historia Caribou: Dan
Urodzony w 1978 roku w liczącym niespełna 25 tysięcy mieszkańców Dundas w stanie Ontario, Snaith niezwykle szybko złapał bakcyla do muzyki elektronicznej, jednak równie ważna co artystyczna pasja, była dla niego nauka. Nic dziwnego. Jako syn dwójki matematyków, w tym uniwersyteckiego profesora, Dan równą miłością otaczał syntetyczne dźwięki, jak i skomplikowane wzory. Mimo, że na początku lat 00. jego muzyczna kariera nabrała rozpędu, Kanadyjczyk nie porzucił akademickiego etosu i w 2005 roku obronił doktorat. Przekazywaną w rodzinę pałeczkę do kariery naukowej postanowił jednak zostawić starszej siostrze. Słusznie. Nina Snaith, profesorka na Uniwersytecie w Bristolu, uznawana jest za jedną z najwybitniejszych współczesnych matematyczek.
Historia Caribou: Manitoba
Wspomniany początek lat 00. to erupcja sceny indie, a Kanada – obok Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii – była jednym z jej epicentrów. Dwudziestoparoletni Dan, wówczas tworzący jako Manitoba, łączył wpływy niezależnej elektroniki, a w zasadzie indietroniki, z elementami IDMu, house’u i downtempo. Debiutancki album Start Breaking My Heart z 2001 roku został przyjęty niezwykle ciepło, o czym świadczą porównania do Boards of Canada, Four Teta czy Aphex Twina. Kolejny longplay, Up in Flames z 2003 roku, zaskakiwał bardziej przystępnym, chwytliwym i tanecznym brzmieniem. Niestety, był to ostatni krążek pod aliasem Manitoba, o który upomniał się Richard Manitoba, amerykański muzyk punkowy i prezenter radiowy, znany bardziej pod pseudonimem… “Handsome Dick” (serio). Manitoba uważał, że Snaith robi karierę na jego plecach, a dokładając do tego niechęć Amerykanina do muzyki elektronicznej, konflikt ten zawędrował na drogę sądową. Kanadyjczyk nie zamierzał walczyć o dawną ksywkę, dlatego ugiął się i wymyślił nową.
Caribou (Manitoba) – Dundas, Ontario
Historia Caribou: Caribou
Caribou, nowy pseudonim, był dla Snaitha również nowym otwarciem w karierze – od tej pory Kanadyjczyk postanowił występować na żywo wraz z zespołem, choć za proces kompozycyjny całej muzyki spod szyldu Caribou odpowiadał on sam (prócz nielicznych przypadków). Wydany w 2005 roku krążek The Milk of Human Kindness, który ukazał się nakładem dużego gracza, a mianowicie Domino Records, został świetnie przyjęty przez krytyków, a brzmienie albumu doceniono przede wszystkim za śmiałe łączenie elektroniki i żywego instrumentarium. Jeszcze lepiej wypadł kolejny longplay, a mianowicie Andorra z 2008 roku, który zgarnął nagrodę Polaris Music Prize.
Brzmienie Caribou ewoluowało – Snaith czerpał inspirację z psychodelii Animal Collective, elektronicznego minimalizmu Four Teta, lecz jednocześnie pozostawał zakochany w klubowej estetyce muzyki house. Swim, trzeci krążek w dorobku projektu Kanadyjczyka, stał się ogromnym sukcesem komercyjnym. Płyta łącząca elementy psychodelicznego popu i tanecznej elektroniki dała światu takie single jak Odessa czy Sun, które stały się światowymi przebojami trafiając m.in. na ścieżki dźwiękowe gier (ach, FIFA 2011!), reklam czy seriali. W jednej chwili Caribou, obok Grimes, Crystal Castles czy Junior Boys, został ambasadorem nowej fali kanadyjskiej sceny niezależnej, którą zachwycano się po obu stronach oceanu.
Caribou – Odessa
Historia Caribou: Daphni
Kariera Snaitha wystrzeliła w kosmos, a on sam zaczął regularnie koncertować po całym świecie. Chcąc zachować świeżość i nie koncentrować wszystkich sił i myśli wokół Caribou, Kanadyjczyk postanowił dać upust swoim bardziej eksperymentalnym i tanecznych inspiracjom. Daphni, nowy side-project Snaitha, stał się ciekawą odskocznią dla bardziej wymagających słuchaczy, a z czasem autonomicznym bytem, który do dziś jest rozwijany ku uciesze rzeszy fanów. Takie podejście pozwoliło Snaithowi utrzymać odpowiednie proporcje – Caribou miał być tworem dla masowej publiczności, nieskomplikowanym i chwytliwym, z kolei Daphni trafiał w bardziej wysumblimowane gusta. Wspólnym mianownikiem, prócz osoby samego autora, pozostała muzyka elektroniczna będąca stylistyczną osią jednego i drugiego projektu.
Daphni – Cloudy
Historia Caribou: Our Love
Nieznośnie taneczny i szalenie intensywny Swim zawiesił poprzeczkę niezwykle wysoko – trwająca cztery lata przerwa wydawnicza Caribou mogła rodzić wątpliwości, czy aby na pewno Snaithowi nie zabraknie pomysłów na nowy, równie udany album swojego głównego projektu. Wydany w październiku 2014 roku krążek Our Love nie pozostawił złudzeń.
Zdecydowanie bardziej stonowana, choć jednocześnie niesamowicie zróżnicowana stylistycznie płyta wprawiła krytyków w dziki zachwyt. Fred Thomas z AllMusic pisał w swojej recenzji:
To najbardziej bezpośredni i taneczny album Caribou, który nadal zachowuje zarówno skłonność do eksperymentów, jak i kompozycyjną muzyczność, które pomogły zbudować ten niepowtarzalny dźwiękowy świat
Wtórował mu Alex Baker z Drowned In Sound:
”Our Love” posiada w nadmiarze wszystkie cechy mistrza: to album tak bogaty, tak teksturalny i pomimo przeważającej elektroniczności, tak ludzki
Historia Caribou: Can’t Do Without You
To tyle jeśli chodzi o ogólną ocenę płyty. Skupmy się na szczegółach, bo to w nich tkwi piękno. A szczegóły te noszą tytuły All I Ever Need, Silver, Our Love i – w końcu – Can’t Do Without You.
Już na poprzednich albumach Snaith przyzwyczaił nas do co najmniej 2-3 znakomitych kawałków, pomimo, że wszystkie jego dotychczasowe krążki trzymały niezwykle wysoki poziom, wystrzegając się zapychaczy czy chwilowych spadków formy. Jednak wspomniane wyżej single stały się nie tylko głównymi motorami napędowymi popularności, a następnie filarami monumentalnego pomnika wydanej 10 lat temu płyty. Stały się hymnami, których echa słychać do dziś.
Caribou – Can’t Do Without You
Can’t Do Without You, psychodeliczno-transowy banger, dostarcza całej palety przeżyć na wzór Time Pachanga Boys. To utwór-podróż, utwór-nałóg, który jest w stanie całkowicie pochłonąć słuchacza, odurzyć go i przenieść w zupełnie inne miejsce i stan. Fenomen tego kawałka nie powstałby, gdyby nie jeden, niezwykle ważny element – choć numer zachwycał już na płycie, to jego wykonanie na żywo przez składający się z czterech osób zespół, było wejściem na kompletnie nowy poziom sonicznej wirtuozerii. Rozciągnięta do granic przyzwoitości aranżacja, a do tego szaleństwo udzielające się zarówno muzykom, jak i publiczności, było czymś na wzór zbiorowego misterium, w którym nie sposób się nie zatracić. Przeżycie zdecydowanie bardziej duchowe niż cielesne, bardziej mentalne niż estetyczne.
Dziś, 10 lat po premierze tej płyty, trudno znaleźć albumy równie ekstatyczne, na swój sposób uduchowione i emocjonalne, na których mamy do czynienia z tak wyrafinowanie wykonaną pracą producencko-kompozytorską. Równocześnie nie jest to materiał generyczny – to mieniący się setkami barw i dźwięków kalejdoskop, który na żywo staje się nieustannie ewoluującym spektaklem. Co więcej, wszystkie te cechy nie odbierają Our Love jednego – przystępności. To album dla mas, całkowicie nieskomplikowany w odbiorze, a jednocześnie dostarczający tak wielu wrażeń, że trudno nie wrócić usatysfakcjonowanym ze spotkania z nim nawet dziś, dekadę później.