Bonobo. Fragmenty siebie

Fot. Dan Medhurst
News Recenzje
Bonobo

Co sprawia, że Fragments zasługuje na miano bardzo osobistej, niezwykle udanej, być może najlepszej płyty od czasów Black Sands? Jakich błędów poprzednika ustrzegł się najnowszy album Simona Greena? Co jest jego najmocniejszymi punktami, a gdzie Bonobo potknęła się noga i to niejednokrotnie?

Kiedy wypuściłem swoje pierwsze nagranie – Terrapin – była to naprawdę dziwna, mała rzecz nagrana na samplerze Akai, do której dokleiłem kilka partii gitarowych i sitar. (…) Myślałem, że to głupie, ponieważ to, co właśnie zrobiłem było bardzo w duchu lo-fi. Jednak wiele osób to pokochało; uznali to za coś bardzo osobistego i w ten sposób to odczytywali. Ten rodzaj bardzo szczerego, emocjonalnego przekazu jest prawdopodobnie tym, z czym ludzie chcą się łączyć. Z czymś, co czujesz, że jest Ci bliskie lub sprawia, że odczuwasz nostalgię. Może o to właśnie chodzi?

– Simon Green aka Bonobo w wywiadzie Bena Murphy’ego dla DJ Mag.

Bonobo. Poza wyścigiem

Na początek ustalmy zasady. Jeśli ktoś uważa, że jako twórca elektroniki Bonobo ma jeszcze obowiązek cokolwiek komukolwiek udowadniać od strony czysto muzycznej – np. warsztat producencki, szerokie spektrum inspiracji, umiejętność odnajdywania się w różnorodnej stylistyce – to niech przerwie czytanie tego tekstu i nadrobi ostatnie 23 lata.

Bonobo
Bonobo – Fot. Dan Medhurst

Dokładnie tyle lat trwa aktywność artystyczna urodzonego w Brighton Simona Greena, który za sprawą sześciu albumów studyjnych, dwóch koncertowych, kilkunastu EPek, paru autorskich kompilacji (z farbic presents i Late Night Tales na czele) i dziesiątek remiksów, zdążył udzielić sobie bezdyskusyjnego absolutorium, które nie pozostawia wątpliwości – cokolwiek by nie mówić o objętym kierunku twórczej podróży, Bonobo jest jedną z najważniejszych postaci współczesnej elektroniki. Co więcej, jest jednym z niewielu artystów, wobec którego uczciwie można użyć wyświechtanego określenia, że wypracowali własne brzmienie, niemogące zostać pomylonym z czymkolwiek innym. Ktokolwiek, kto spróbuje pożenić dziś w swojej twórczości house, 2step, ambient, downtempo, r’n’b, UK garage, breakbeat i jazz, będzie skazany (choć powinno to odczytywać się jako komplement) na porównanie do Brytyjczyka. I pewnie na porównaniu się skończy w najlepszym wypadku.

Biletomat.pl

Kup bilet na dowolny koncert lub imprezę!

Znajdź Bilety

Bezpieczne i proste zakupy

Bonobo. Mistrz kompromisu

Przez ponad 20 lat kariery Green zdążył udowodnić wszystko wszystkim. W przepastnym katalogu jego produkcji każdy znajdzie coś dla siebie – od radiowych przebojów, przez parkietowe bangery, po bardziej awangardowe kompozycje. Na szczęście dla samego siebie, Bonobo nie ściga się już z nikim. Mniej więcej od czasu Black Sands Simon Green stał się jednoosobowym, autonomicznym segmentem we współczesnej elektronice, w obrębie którego swoje miejsce odnajdują miłośnicy spokojnej, w pewny sposób “eleganckiej”, może ciut generycznej (co przeszkadza tylko tym, którzy tego typu muzyki nie słuchają) elektroniki.

Bonobo - Fot. Dan Medhurst
Bonobo – Fot. Dan Medhurst

Wstęp tej recenzji – jak najbardziej celowy – miał wskazać na czynniki, pod których kątem należy (o ile w muzyce cokolwiek “należy”) oceniać kolejne dokonania Bonobo. Fragments, siódmy w dorobku album studyjny i pierwsze od pięciu lat autorskie wydawnictwo Greena, jawi się – głównie poprzez zapowiedzi i słowa samego autora – jako materiał szalenie osobisty, nagrany bez gonienia za trendami, bez pośpiechu, ale i bez presji spod znaku “obowiązku” wyprodukowania kolejnej płyty.

Bonobo. Echa przeszłości

Po udanym The North Borders, które próbowało dotrzymać kroku opus magnum (?) w postaci Black Sands, i niezrozumiale rozbieganym w różne strony Migration, bodaj najmniej spójnym wydawnictwie w całym swoim dorobku, Simon Green zabiera nas w podróż, w czasie której w uszach zadzwonią echa przeszłości. Jednak zamiast odcinać kupony i trzymać się bezpiecznych schematów, Bonobo pozwala sobie na eksperymenty, które jednak nie zawsze kończą się sukcesem.

Czy ja czasem nie zacząłem tego tekstu od emocji?

Bonobo. Ucieczki i powroty

Lata, które upłynęły od premiery Migration, Bonobo poświęcił z jednej strony muzyce tanecznej, z drugiej współpracy z innymi artystami, w tym m.in. z tymi, których następnie zaprosił do sesji nagraniowej swojej najnowszej płyty.

Po ucieczce do klubowych fascynacji (m.in. za sprawą fabric presents i EPki Heartbreak / 6000 ft, nagranej wspólnie z Totally Enormous Extinct Dinosaurs), Simon Green zwrócił się ku swojemu spokojniejszemu, bardziej instrumentalnemu obliczu. Wspaniale zaznaczona obecność na ostatniej płycie Ólafura Arnaldsa przypomniała fanom Greena o jego zamiłowaniu do nieco bardziej wyważonego, niemal kinematograficznego brzmienia.

Ólafur Arnalds, Bonobo – Loom

Bonobo. Problem z Migration

Szósty longplay w dorobku Brytyjczyka mógł zaspokoić oczekiwania tych, którzy głodni byli… piosenek. Proste, popowe schematy są wszechobecne na Migration bardziej niż na jakimkolwiek innym albumie Bonobo. Współpraca z Mikem Miloshem, Nickiem Murphym czy Nicole Miglis przyniosła udane efekty w postaci ładnych utworów i… w zasadzie tylko ładnych. Mój problem z Migration polega na tym, iż słuchając tego krążka mam wrażenie, że Greenowi zabrakło pomysłów, wobec czego łapał się sprawdzonych patentów. Nic w tym złego. Szkoda tylko, że z szerokiej palety zagrań, jakimi dysponuje Bonobo, wybrał on te najprostsze, do bólu bezpieczne i w efekcie nudne. Tym samym powstał album, któremu brakuje charakteru, czy choćby punktu zaczepienia uwagi słuchacza, bo nawet ficzeringi – choć ze znakomicie dobranymi artystami – nie są na tyle mocną stroną albumu, by utkwić w pamięci na dłużej. Tak, jak choćby w przypadku Stay The Same z Andreyą Trianą czy Days To Come z Bajką, które mimo upływających lat wciąż odbijają się echem po głowie.

Bonobo – Stay The Same (feat. Andreya Triana)

Co sprawia zatem, że Fragments zasługuje na miano bardzo osobistej, niezwykle udanej, być może najlepszej płyty od czasów Black Sands? Jakich błędów poprzednika ustrzegł się najnowszy album Greena? Co jest jego najmocniejszymi punktami, a gdzie Bonobo potknęła się noga i to niejednokrotnie?

Bonobo. Uchwycić moment

Okres po Migration był dla Greena jednym z najtrudniejszych w życiu – wyczerpanie długą trasą koncertową, następnie odejście rodziców… Brytyjczyk postanowił zrobić sobie przerwę od muzyki i w tym czasie rozwijał swoją drugą pasję – fotografię. To właśnie nauka “wyłapywania detali”, ukrytych w szerokim kadrze, stała się inspiracją dla tytułu najnowszej płyty. Z kolei nagromadzone w międzyczasie doświadczenia i emocje były naturalnym motorem napędowym dla stworzenia albumu będącego stylistyczną mozaiką i jednocześnie bardzo osobistym wyznaniem.

Chyba żaden z krążków Greena nie zaliczył równie smakowitego startu, co Fragments. Intro Polyghost, w którym swój udział wyraźnie zaznaczył współproducent albumu, mistrzowskiej klasy kompozytor i instrumentalista Miguel Atwood-Ferguson, jest jak światło wpadające przez uchylone drzwi. Po chwili otwieramy drzwi szerzej i uderza w nas fala przyjemnego ciepła, bo trudno inaczej określić początek partii wokalnej Jordana Rakeia w numerze Shadows. Znakomity utwór ustawia poprzeczkę niesłychanie wysoko i to już na początku płyty. Czy ciąg dalszy będzie równie obiecujący?

Bonobo – Shadows (feat. Jordan Rakei)

Bonobo. Bring back the classics

Rosewood, wybrany na pierwszy singiel z krążka, to mocny flashback do “klasycznego Bonobo” – tym mianem można określić trzy pierwsze albumy Brytyjczyka, składające się głównie z instrumentalnych utworów, w których prym wiedzie mistrzowski sampling. Na Fragments Green wielokrotnie puszcza oko do przeszłości, najmocniej chyba w Closer, choć to właśnie tutaj zaczyna nieco zgrzytać.

Delikatny Elysian przelatuje przez uszy nie pozostawiając po sobie nic. Z kolei na przeciwnym biegunie znajduje się Age Of Phase, numer przeładowany absolutnie wszystkim. Green, doceniany przez lata za umiejętność dobierania właściwych środków i znajdowanie idealnego balansu między nimi, tym razem wystawia cały arsenał. Niestety, kończy się na poczuciu sporego przesytu, po którym w głowie nie dzwoni choćby jeden dźwięk. Podobnie sprawy mają się w Counterpart, gdzie dzwoneczkowo-cymbałkowe partie mieszają się z delikatnie zajawionymi w tle smyczkami i… acidowym motywem. Z całego zestawu quasi-klubowych numerów najmocniej bronią się breakbeatowo-UK garage’owy Sapien oraz hipnotyzujący Otomo, nagrany wspólnie z jednym z ulubionych producentów Greena w ostatnich latach – O’Flynnem.

Bonobo – Otomo (feat. O’Flynn)

Bonobo. Dobry gospodarz

Siłą Fragments są spokojniejsze utwory, w których prócz świetnych gości i gościn, błyszczy producencki kunszt Bonobo. Jak na mistrza ceremonii przystało, Green tworzy wspaniałe warunki do tego, by zaproszeni do współpracy wokaliści i wokalistki mogli zaprezentować się w pełnej krasie. Fenomenalnie operuje natężeniem dźwięków, umiejętnie je dobiera i dawkuje, by jednak główną rolę odgrywały partie śpiewane. Nic bardziej mylnego.

Bonobo – Tides (feat. Jamila Woods)

Zarówno wspomniany Rakei w Shadows, jak i Jamila Woods w onirycznym, najlepszym na płycie Tides, następnie Joji w romantyczno-narkotyczno-2stepowym For You, a finalnie Kadhja Bonet w Day By Day, brzmiącym jak zagubiona perełka z czasów Black Sands – wszyscy ci artyści i artystki pokazują się z najlepszej strony, jednak to do Bonobo należy „final touch”. Brytyjczyk ułożył melodie samych utworów i partii wokalnych w taki sposób, iż każdy z numerów staje się pełną wyrazu i głębi opowieścią, pozbawioną ckliwości i popadania w banał. Zarówno teksty, jak i dźwiękowe anturaże, budują wciągającą, emocjonalną narrację albumu, raz po raz przerywaną przez mniej udane eksperymenty.

Bonobo – Day By Day (feat. Kadhja Bonet)

Bonobo. Kompleks debiutanta

Momentami może się wydawać, że Fragments cierpi na… “kompleks debiutanta” – Bonobo chce uszczęśliwić każdego i pokazać wszystkie swoje mocne strony jednocześnie; i te z okolic spokojniejszej elektroniki, jak i te bliższe tanecznym brzmieniom. Rezultatem jest dość spory jakościowy dysonans. O ile wolniejsze utwory wypadają znakomicie i zasługują, by włączyć je w poczet najlepszych produkcji Greena, o tyle quasi-klubowe numery pełnią rolę zapychaczy, w dodatku wyjątkowo nijakich, bo nie wiadomo dokąd im bliżej – czy na parkiet, czy do banku ścieżek dźwiękowych dedykowanych filmom wrzucanym na YouTube.

Bonobo – Closer

Jak mówi sam autor i wstęp tej recenzji, o fenomenie Bonobo decydują przede wszystkim emocje, które Brytyjczyk przemyca w utworach i które wzbudza swoją muzyką. O tym, że elektronika o bardziej klubowym charakterze też potrafi to robić, nie trzeba nikogo przekonywać. Jednak w przypadku mocniejszych, bardziej tanecznych momentów z Fragments, Green nie pozwala dojść emocjom do głosu. Przykrywają je zbyt liczne warstwy nie do końca współgrających ze sobą dźwięków, których na dodatek nikt nie ułożył w szczególnie chwytliwe melodie. Ponadto o ile wpływ Miguela Atwood-Fergusona na całokształt płyty należy uznać za świetnie wykonaną robotę, o tyle próby wplatania partii smyczkowych w niemal każdy numer były co najmniej karkołomne.

Bonobo. Fragmenty sukcesu

Może właśnie dzięki temu pozostałe utwory mogą tak jasno błyszczeć na tle całego krążka? Z pewnością, choć oddajmy Greenowi, co jego – na Fragments Bonobo wrócił do najwyższej formy, a kawałki, o których mowa, gdy mowa o atutach najnowszego albumu, w pełni zasłużenie staną obok Stay The Same, Eyesdown, Terrapin i wielu innych pozycji z katalogu Brytyjczyka, uznawanych za ulubione przez jego fanów.

Bonobo – Fragments

Krążek jest już dostępny we wszystkich serwisach streamingowych. Wydawnictwo ukazało się także w wersji fizycznej, a dokładniej w formie dwupłytowego albumu winylowego. W takiej formie Fragements znajdziecie min. w sklepie Plays.pl.



Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →