Rainbow Arabia – Boys and Diamonds
Info
Jak nietrudno zauważyć, za oknem prawie wiosna, a w taką pogodę marzy się tylko o słońcu, więc równie łatwo można znaleźć filantropów pragnących ukoić nasze zszargane nerwy odpowiednim do pogody soundtrackiem. Tym razem w filantropa zabawi się wytwórnia Kompakt, która od zeszłego roku ochoczo inwestuje w ciągle wschodzącą gwiazdkę sceny indie pop – Rainbow Arabia.
Zanim dotarli do Wolfganga Voigta i spółki zdążyli się już niejednokrotnie pokazać i dać zapamiętać słuchaczom. Wydawali nieregularnie nie wiążąc się do tej pory więzami krwi i nie wymieniając się numerami kont z żadną z bardziej wpływowych wytwórni. Przełom nastąpił po fantastycznej EP-ce „Kabukimono”, której pomysłowości starczyłoby na niejeden album, zresztą do dzisiaj jako album ją traktuję.
Tymczasem Wolfgang zauważając, że jednak muzyka nie skończyła się na schaffelbeacie, zapuścił daleko swoich scoutów, wyławiając właśnie rzeczone małżeństwo. Pierwszy raz pojawili się w katalogu techno-majorsa, remiksując jeden z utworów The Fielda. Później zaszyli się w swoim kalifornijskim domu, by dopełnić kontraktu, znaczy się nagrać płytę.
I ta nawet została nagrana, ba! nawet została nazwana. Imię jej jest „Boys and Diamonds” i od samego początku, elektryzuje fachowców jako najgorętszy band i krążek bieżącego roku. Czy tak jest w rzeczywistości?
W swych ocenach lubię dowodzić tezy poprzez antytezę. Zatem „Boys and Diamonds” woli być Bruce’em Willisem we „Łzach Słońca” niż pokorniejącym Di Caprio z „Krwawego diamentu”. Wygodniej zabawiać się Tęczowej Arabii z „Elzą z afrykańskiego buszu” niż dzielić los (wraz z jego ciężkim filozoficznym sensem) „Obcego” Alberta Camusa. Łatwiej przyswoić sobie państwu Preston twórczość pseudo-arabskiego Tarkana, albo posłuchać Youssou N’Doura w RMFie, niż wysilić się i przeanalizować strukturę piosenek Konono.
Ciężkie działa wytoczyłem, ale nie bez powodu. Apetyt słuchacza rośnie wraz z każdą sekundą piosenki tytułowej, która naprawdę bardzo obiecująco otwiera album. Singlowe „Without You” jeszcze przechodzi, mimo że Tiffany zaczyna skrzeczeć, wyznając komuś to najważniejsze z uczuć. Nie chciałbym, by ktoś mi tak to wyznawał, ale cóż, o gustach się nie dyskutuje, dobra piosenka, ale gdy nie słychać Tiffany. Dalej jest już tylko gorzej, autorzy bowiem za bardzo się utożsamili z łatką indie-popu, by banalnej piosenkowości się pozbyć.
Tkanka dźwiękowa jest mętna i, co gorsza, wtórna. Kolejne melodie nie zasłużyłyby sobie pewnie nawet na porażkę w Eurowizji (OK, jest kilka gorszych polskich wyjątków). Małżonka za często odtwarza sobie Fever Ray, a małżonek nie potrafi odłożyć wątpliwych hitów kuduro, tropical itp. Nieśmiało jeszcze przebijają się „Jungle Bear” oraz „Hai”, ale to stanowczo za mało na sensację roku.
Dobrze, sensacja roku jest, ale w podkategorii niewypał albo ilość zainwestowanych pieniędzy. Utyskiwania się nie kończą, zwłaszcza, gdy zna się potencjał wykonawcy i jeszcze większy potencjał wytwórni. Kompakt, wzorem BPitch (też wydającego indie w postaci We Love), będzie się bronił poszerzaniem katalogu, a tym samym muzycznych horyzontów. Fakt, są poszerzone, ale za to coraz bardziej mętne.
Tracklista
01. Boys and Diamonds
02. Without You
03. Blind
04. Nothin Gonna Be Undone
05. Papai
06. Jungle Bear
07. Hai
08. Mechanical
09. This Life is Practice
10. Sayer
11. Sequenced
ODSŁUCH: