„Time”, czyli utwór jak narkotyk. Pachanga Boys i ich hymn afterów

fot. materiały prasowe
News
Pachanga Boys

11 lat temu ukazał się utwór będący dźwiękowym substytutem narkotyku. Kawałek, za sprawą którego jesteś w stanie przejść przez wszystkie stany świadomości i przebrnąć przez tysiące wspomnień. Pachanga Boys osiągnęli artystyczną nieśmiertelność, dając światu ponad 15-minutowy numer, który stał się hymnem afterów. Jest nim do dziś.

Znacie tę sytuację, prawda? Dwóch znakomitych artystów łączy siły. Nagrywają jedną piosenkę, czasem jeden album. Niekiedy z tej okazji zakładają nowy projekt, pod którego szyldem prezentują efekty wspólnej pracy, niekiedy nie. Powiedzmy, że się udało i wyszło nieźle, jednak sami zainteresowani mówią “okej, było miło, dzięki” i wracają do swoich pierwotnych przedsięwzięć. Projekt okazuje się jednorazową akcją. Cóż, trudno. Bywa, że szkoda nam takiego obrotu spraw i z utęsknieniem wypatrujemy informacji o ewentualnym powrocie.

Czasem jednak takie projekty powstają tylko po to, by nagrać jeden utwór. By ten jeden, jedyny raz różne perspektywy spotkały się w miejscu, które nie było dostępne dla nich indywidualnie. Musiało dojść do połączenia sił, wizji i umysłów, by odkryć coś nowego, wejść o poziom wyżej. Projekt, o którym mowa, jest tego najlepszym przykładem.

Biletomat.pl

Kup bilet na dowolny koncert lub imprezę!

Znajdź Bilety

Bezpieczne i proste zakupy

Time. Na linii Guadalajara-Kolonia

Jego twórcy to herosi muzyki elektronicznej. Każdy z innej bajki, każdy potwornie utalentowany i piekielnie pracowity. Pierwszy funkcjonował na scenie już ponad dekadę i zdążył wyrobić sobie uznaną markę w środowisku. Drugi wszedł do świata kultury klubowej przebojem i w krótkim czasie zyskał opinię jednego z najbardziej interesujących i nieokiełznanych debiutantów. Ich ścieżki połączyły się tak szybko, jak następnie rozeszły (choć zdarzało im się wracać na pojedyncze występy, to jednak już od ponad dekady niczego wspólnie nie nagrali). Jednak dla tego jednego wydawnictwa – dla tej jednej produkcji – było warto.

Aksel Schaufler aka Superpitcher, czyli ten pierwszy, w 2011 roku miał już całkiem pokaźną dyskografię, w której dominowały wydawnictwa z logiem wytwórni Kompakt na okładce. W pierwszej dekadzie XXI wieku niemiecki label był w czołówce podmiotów wyznaczających trendy w światowej elektronice. O kontrakcie z wytwórnią z Kolonii marzyli niemal wszyscy producenci, a już sam fakt pojawienia się w katalogu Kompaktu był znakiem jakości i jasnym sygnałem dla całej sceny – ten/ta artysta/artystka zasługuje na wszelkie uznanie.

Superpitcher – Heroin

Droga Mauricio Rebolledo, by zaistnieć w Europie, trwała kilka lat. W latach 00. pochodzący z Meksyku DJ i producent poszukiwał siebie, eksperymentując z niezliczoną liczbą gatunków. Jego selekcja przeobrażała się niczym kameleon, czerpiąc inspiracje z dorobku całej światowej muzyki. Ten pierwiastek niezaspokojonego głodu odkrywania i eksplorowania nowych brzmień z czasem stał się znakiem rozpoznawczym Rebolledo. On sam, z intrygującego nowicjusza, stał się jedną z najbarwniejszych postaci sceny elektronicznej – postacią, której nie sposób zaszufladkować i przejrzeć. Nigdy nie wiesz, czym Rebolledo może Cię zaskoczyć.

Rebolledo – Guerrero

Pachanga Boys

W 2009 roku Meksykanin zwracał na siebie uwagę daleko poza Ameryką. Kolejne single i EP-ki wydawane w wytwórni Cómeme trafiały do coraz szerszej rzeszy europejskich DJ-ów, którzy chętnie, choć z pewną dozą ostrożności, testowali je na parkietach Berlina, Amsterdamu czy Ibizy. W tym samym roku doszło do połączenia sił. Jako Pachanga Boys Superpitcher i Rebolledo zadebiutowali u boku Robaga Wruhme, z którym znaleźli się na singlu Total 11/3, wydanym przez Kompakt. Kolejne nagrania, łącznie z jedynym w historii projektu longplayem, niemiecko-meksykański duet postanowił prezentować pod szyldem własnej oficyny, Hippie Dance.

Domyślam się jednak, że znakomita większość równie znakomitych czytelników i czytelniczek, nie jest w stanie przypomnieć sobie tytułu choćby jednego utworu, który znalazł się na trackliście albumu We Are Really Sorry czy któregokolwiek z pozostałych wydawnictw. Za to niemal wszyscy znamy ten jeden kawałek. 15-minutowy. Euforyczny i depresyjny zarazem. Zniewalający i wyzwalający jednocześnie.

Time.

Pachanga Boys – Time

W 2016 roku Tom Usher swój tekst dla magazynu Vice rozpoczął tymi słowami:

Zanim ta piosenka dobiegnie końca, zdążysz w pełni skontemplować całe swoje życie trzy albo cztery razy, lub prawdopodobnie więcej w zależności od tego, jakie narkotyki brałeś.

We wspomnianym, znakomitym tekście Tom Usher w niesamowicie barwny sposób jeszcze kilkukrotnie opisuje fenomen Time, konkludując jednak, iż w gruncie rzeczy jest to smutny utwór, podkreślający jak bardzo samotnymi istotami jesteśmy. W moim odczuciu jest zgoła inaczej, lecz wszystko zależy od okoliczności i kontekstu, w jakich osadzamy dany kawałek lub w jakich zostaliśmy osadzeni w momencie, gdy usłyszeliśmy go po raz pierwszy. A mój pierwszy raz z Time wyglądał – ekhm – następująco.

Jesteś tą piosenką

Poznań, przełom 2011/2012, nadal początki mojego studiowania, wolny weekend. Cotygodniowy „miejski fitness” nie mógł odbyć się bez maratonu domówek u mniej lub bardziej znajomych osób. Standardowy schemat – bifor, wyjście w miasto, zgrupowanie w lokalu, a później tournée po różnych częściach miasta. Kolejne odwiedzane mieszkania, następni poznawani ludzie. Jeden z takich wojaży zakończył się imprezą, na której wylądowałem z kumplem (a jakże) dość przypadkowo. Znaliśmy może jedną osobę, w mieszkaniu było mnóstwo starszego od nas towarzystwa. Noc dobiegała końca, nieśmiało rozpoczynał się after.

Większość imprezowiczów była już mocno zmęczona i dość nietęgo zareagowała na widok nowo przybyłych gości z siatkami piwa, którzy dopiero planują rozpocząć jego konsumpcję. Byli też inni, którzy swoimi przekrwionymi oczami zobaczyli w nas dostawców darmowego alko kompanów do zabawy i ochoczo zaprosili, by do nich dołączyć. Z głośników sączyła się elektronika początku lat 10. Byli Junior Boys, Thieves Like Us, Cut Copy…

Całe mieszkanie tonie w papierosowym i nie tylko papierosowym dymie. Za oknem zaczyna świtać i patrząc po ludziach wokół, powoli zdajemy sobie sprawę, iż faktycznie nie jest to najlepsza pora, by siedzieć komuś na głowie, w cudzej chacie, w dodatku tylko po to, by pogadać o niczym z jedną znajomą osobą i wypić parę piw w kuchni. Atmosfera wyraźnie “siada”, zmęczenie daje o sobie znać już prawie każdemu i siłą rzeczy należy zebrać się do powrotu do domu. Dopijając resztę piwa i zapalając papierosa „na do widzenia”, usłyszałem, że ktoś (najpewniej gospodarz mieszkania) włączył piosenkę, która subtelnie obwieściła koniec spotkania. Człowiek ten zaczął krzątać się po pokojach, sprzątając puste butelki, zbierając porozrzucane rzeczy i doszukując się ewentualnych zniszczeń dokonanych przez przybyłych gości. Tymczasem ja, wciąż siedzący w kuchni z niedopitym piwem na stole i już dawno spalonym petem w dłoni, słuchałem tych narkotycznych dźwięków, obserwując, jak promienie słońca wlewają się do mieszkania, gdzie ciągle unoszą się papierosowy dym i kurz, a wśród nich ktoś zaczyna tańczyć.

Dziewczyna. Jest w stanie kompletnego zawieszenia. A może kompletnego szczęścia? Słucham i patrzę. Nie mogę oderwać uszu od utworu, nie mogę oderwać oczu od dziewczyny. Ale ta dziewczyna nie jest już w tym mieszkaniu. Jest w tej piosence. Jest tą piosenką.

Utwór trwa w nieskończoność. Gdy w końcu okaże się to nieprawdą i wybrzmi ostatni dźwięk, a dziewczyna zakończy taniec i wyjdzie na balkon na papierosa, natrafiam na wzrok mojego kolegi mówiący dość wyraźnie, że już zbyt długo czeka na mnie, aż w końcu wyjdę ze stanu autohipnozy i razem z nim opuszczę mieszkanie. “Co to było?” – pytam trochę wszystkich, a trochę nikogo. “Pachanga Boys – Time” – słyszę zza ściany pokoju, w którym aktualnie znajduje się wspomniany, sprzątający wszystko gospodarz, totalnie niezwracający uwagi na naszą obecność. Wypowiedziane przez niego słowa wryły się w moją pamięć tak mocno, jakby ktoś odcisnął je na niej pieczęcią.

Hymn afterów

Czas mijał, a wraz z nim niezliczone aftery, na których ktoś puszczał Time i wszystko wokół zaczynało pływać, niezależnie od spożytego alkoholu, zażytych narkotyków, odczuwanego zmęczenia czy braku udziału któregokolwiek z tych czynników. Obojętnie, czy był to ciemny lokal w piwnicy, domówka u przypadkowych ludzi, czy wczesnoporanny set zamykający letni festiwal, efekt był niemal taki sam. Przy Time wszystko przechodziło w stan parowy. Unosiło się, lewitowało. Ten utwór sam w sobie jest jak narkotyk i choć możesz nie zażywać żadnych tego typu substancji, to 15-minutowy majstersztyk elektroniki wystrzeli Cię na nieznaną dotąd orbitę, z której ciężko będzie wrócić.

Ale po przesłuchaniu Time wszystko się zmieniło. To był dla mnie nowy rodzaj muzycznego doświadczenia. Utwór tak obszerny, ekstrawagancki i ambitny, że pod koniec czułem się, jakbym słuchał miksu, a nie tylko jednego utworu. Jednak w ciągu 15 minut jego trwania, nigdy nie tracisz zainteresowania. Czasami możesz z niego “wyjść” i zastanawiać się, co się stało z twoją byłą, ponieważ myślisz, że naprawdę ją kochałeś, a jej włosy zawsze ładnie pachniały, ale potem wracasz, znów jesteś w pokoju i chłoniesz całą tę atmosferę niczym wrażliwa gąbka, którą się stałeś.

Tymi słowami Tom Usher zmierza do końca swojego wywodu, niemal równie długiego, co samo Time, które mogłoby się nigdy nie kończyć. I chyba nie kończy, bo po 11 latach od premiery utwór Pachanga Boys nie zestarzał się ani trochę, a może nawet przeciwnie. Na swój sposób wyszlachetniał. W dobie niekończących się afterów, letnich festiwali odbywających się na łonie natury, podczas których każdy poranek witany jest w trakcie trwającego w najlepsze setu, Time mieni się jako narkotyczny hymn, tak doskonały i mocny, że nie sposób, abyś pomylił_a go z czymkolwiek innym.

Lata mijają, a ludzie wciąż śpiewają jak w utworze Pachanga Boys:

time goes by.



Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →