SARAPATA: Szczególnie bliskie jest nam w muzyce nowoczesnej coś, co nazwalibyśmy „przejęciowością” [wywiad]

Fot. Materiały promocyjne
News Wywiad
SARAPATA - brzmienia nie z tego świata

Pod koniec ubiegłego roku duet braci z Krakowa, skrywający się pod szyldem SARAPATA, wydał swoja debiutancką płytę, którą zrobił niemałe zamieszanie na naszej rodzimej scenie elektronicznej. To właśnie o tym wydawnictwie przede wszystkim porozmawialiśmy z Michałem i Mateuszem Zapraszamy do lektury!

SARAPATA – brzmienia nie z tego świata

SARAPATA krążkiem EP1 udowodnili, że ich autorska, mocno osobista wizja muzyki elektronicznej ma w sobie olbrzymią moc. Obcowanie z nią przypomina wędrówkę, podczas której, co rusz przemieszczamy się między różnymi światami – światem spokoju i melancholii oraz światem wprawianym w ruch przez taneczny, pulsujący rytm. Posłuchajcie, co do powiedzenia na temat swojej debiutanckiej płyty ma duet.

SARAPATA – wywiad

Kamil Downarowicz: Pod koniec ubiegłego roku wypuściliście swój debiutancki albumu EP1. Mój redakcyjny kolega napisał, że dostrzega w nim transowość Moderata, eteryczność Jona Hopkinsa i romantyczność Kiasmos. Co myślicie o tym porównaniu?

Biletomat.pl

Kup bilet na dowolny koncert lub imprezę!

Znajdź Bilety

Bezpieczne i proste zakupy

Michał: Na pewno ta muzyka w nas rezonuje, bo dużo słuchamy tego typu wykonawców i staramy się być na czasie z tym, co dzieje się ciekawego na scenie elektronicznej. Szczególnie bliskie jest nam w muzyce nowoczesnej coś, co nazwałbym „przejęciowością”. Chodzi mi o odnogę elektroniki, która jest bardzo emocjonalna, ma w sobie sporą zawartość melodii i przejmujących harmonii. Sami staramy się grać w ten sposób i szczególnie tego nie ukrywamy. Więc tak, muzyka Moderat czy Kiasmos siłą rzeczy w nas rezonuje. Natomiast to nie jest tak, że naszym celem jest wzorowanie się na kimś lub kopiowanie pewnych rozwiązań. Nigdy byśmy sobie na to nie pozwolili. Jednocześnie uwielbiamy wykonawców, których wymieniłeś, i porównywanie naszej twórczości do ich osiągnięć jest całkiem miłe.

EP1 słuchałem sporo na słuchawkach, leżąc sobie w łóżku i myśląc, że jest to idealna „muzyka domowa”. Z drugiej jednak strony naszła mnie w pewnym momencie myśl, że przyjemnie musi się do tej płyty również tańczyć na parkiecie.

Mateusz: Szczerze powiedziawszy, dokładnie taka była nasza intencja. To miała być muzyka, która idealnie nada się zarówno na wycieczkę w góry – wiesz, dochodzisz na szczyt, masz piękny widok i nakładasz na uszy słuchawki – jak i do klubu. EP1 ma zdecydowanie swój ładunek decybelowy, więc świetnie się broni na żywo, np. na festiwalu.

Michał: Powiem więcej, uknuliśmy sobie nawet takie robocze hasełko, które nam przyświecało podczas tworzenia materiału na płytę, a brzmiało „music for clubs and hicking”. Z jednej strony posiadamy gdzieś w sobie dużo melancholii, potrzeby namysłu, spokoju wewnętrznego, przestrzeni w muzyce, a z drugiej strony mamy też spore potrzeby energetyczne i dlatego tak duży nacisk kładliśmy na to, żeby ta płyta zabrzmiała potężnie i żeby bity były naprawdę mocne. Z tego też powodu zleciliśmy miks krążka „Królowi Midasowi” polskiego techno, czyli Deas-owi.

Utwory na ten album powstawały przez ostatnie trzy lata. Część z nich zrealizowaliście niemal w całości w czasie kilku wieczorów, inne produkcje przez miesiące ulegały licznym perturbacjom. Czy pracowaliście nad nimi wspólnie, czy osobno?

Mateusz: Na co dzień pracujemy z Michałem w naszym własnym studiu. Realizacja płyty z początku była dla nas działaniem po godzinach. Musieliśmy odpocząć od różnego rodzaju zleceń, więc wyciągaliśmy z szuflady swoje rzeczy, które nagromadziły się w ciągu całej naszej producenckiej kariery i dłubaliśmy sobie przy nich. W końcu doszliśmy do wniosku, że musimy to wszystko porządnie wyrzeźbić, przysiąść  do konkretnej pracy. Lockdown sprawił, że w końcu znaleźliśmy na to potrzebny czas. Mogliśmy sfinalizować zalążki pomysłów, doszlifować je.

Michał: Wspaniałe było to kilka miesięcy, dzięki którym mogliśmy się skupić na tym materiale, bo faktycznie on powstawał często po godzinach z tęsknoty za czymś naprawdę autorskim i osobistym. Zalążki danego numeru powstawały albo z mojej strony, albo z Mateusza. Pierwszym impulsem były samotne dwie trzy godziny spędzone w studiu, w mieszkaniu, w sypialni i stworzenie fragmentu, który dany numer posunie dalej. Uprawialiśmy eksperymenty na samplach, na bitach, na pojedynczych dźwiękach. Taki powolny, „ewolucyjny” system pracy bardzo nam pasuje.

SARAPATA - brzmienia nie z tego świata
SARAPATA

W informacji prasowej dotyczącej album przeczytałem, że wasz duet łączy w sobie wiele skrajności, ale i doświadczeń zdobytych na różnych biegunach muzycznej wędrówki. Zatem jak wyglądała ta muzyczna wędrówka waszej dwójki?

Michał: Przyznam szczerze, że dosyć osobliwa droga zaprowadziła mnie do tego momentu, w którym teraz jestem i do tej muzyki, którą obecnie tworzę. Może ciężko w to uwierzyć, ale zaczynałem jako basista, który marzył o tym, żeby grać rocka progresywnego. Od zawsze pociągały mnie długie, lineralne narracje w muzyce. Później znalazłem trochę zdrowszy punkt ujścia (śmiech), czyli zacząłem słuchać postrocka i wszystkich tych skandynawskich rzeczy. Zresztą czuję, że to nadal we mnie gdzieś mocno siedzi.

Po drodze pojawiło się też sporo jazzu, bo skończyłem akademię muzyczną na kierunku gitary basowej. Mogę nazwać to epizodem, bo nie mam za bardzo teraz do czynienia z muzyką stricte jazzową, natomiast myślę, że gdzieś to z pewnością u mnie zostało – mówię tutaj szczególnie o szukaniu mniej szablonowych rozwiązań i niestandardowym podejściu do harmonii. Dopiero później pojawiła się elektronika, w której całkowicie przepadłem. Co najbardziej mnie zachwyciło w tej muzyce, to możliwość realizowania wszystkich tych potrzeb, o których wcześniej mówiłem, ale z dużo większą dbałością o pojedynczy dźwięk – o „sound”.

Mateusz: U mnie z kolei było bardziej perkusyjnie. Jakoś w wieku 17-18 lat zacząłem grać na instrumentach perkusyjnych, ale nie na całym zestawie, tylko na takich elementach kubańskich, zachodnio-afrykańskich. Lubiłem latynoskie rzeczy, latin-jazz. Te elementy perkusyjne towarzyszyły mi przez długi czas.

Z Michałem zawsze żonglowaliśmy muzyką, instrumentami, wymienialiśmy się nimi. W pewnym momencie odkryłem Ableton, który okazał się dla mnie zupełnym game-changerem. Możliwość manipulacji, kontrolowania, eksperymentowania z dźwiękiem – zupełnie się w tym zatraciłem. Nie mam wykształcenia muzycznego, jestem samoukiem i najlepszym dowodem na to, że można bez akademickiego wykształcenia wspiąć się na jakiś fajny artystyczny poziom.

Miksem albumu zajął się DEAS. Czemu zdecydowaliście się na współprace właśnie z nim?

Mateusz: Po pierwsze Deas jest świetnym ziomkiem (śmiech), a to już dla nas dużo.

Michał: To było tak, że poznaliśmy się kiedyś przy okazji jakieś klubowej sytuacji. Później w krakowskim Prozaku zapytałem go, czy mogę mu podrzucić naszą muzykę, bo bardzo chciałbym otrzymać od niego feedback. Deas przystał na to bardzo chętnie. Wkrótce potem, że muza bardzo mu się podoba – co prawda trzeba ją jeszcze trochę brzmieniowo docisnąć, ale materiał jest naprawdę ok. Wspomniał przy okazji, że zajmuje się miksem i masteringiem. W końcu doszliśmy do wniosku, że po prostu trzeba nasz materiał oddać temu bardzo dobremu techno-graczowi.

W swoich mediach społecznościowych napisaliście, że singlowi Fikus stuknęło 60 tysięcy odtworzeń na Spotify. Połowa z nich pochodzi z USA. Jak myślicie, czemu akurat w Stanach znalazło się tak liczne grono odbiorców waszej muzyki?

Michał: Zabawna sprawa. Podejrzewamy o to jedną dużą playlistę – Fresh finds, na której się znaleźliśmy. Zrobiło to na tyle dużo zamieszania, że pojawiło się całkiem ekscytujące zlecenie na remix, ale nie możemy jeszcze o tym za dużo mówić.

Przy okazji zapowiedzi płyty często przewijał się motyw waszych rodziców, którym jesteście wdzięczni za wsparcie. Czy to właśnie oni pchnęli was na artystyczną ścieżkę?

Mateusz: Myślę, że oni w pierwszej kolejności – i co najważniejsze, nie przeszkadzali. A jak już zaczęło się robić poważnie, to rzeczywiście zaczęli nas mocno wspierać. Na pewno mamy ogromnie dużo szczęścia, że mamy takich, a nie innych rodziców. Rodziców, którzy akceptują to, co robimy. To niezwykle istotne, zdajemy sobie z tego sprawę.

Michał: Za dzieciaka nasza mama, która jest nauczycielką muzyki, zachęcała nas gorąco do wzięcia się za różnej maści instrumenty. Szło to początkowo bardzo opornie, aż w końcu, będąc nastolatkiem, chwyciłem za gitarę i samo poszło. Rodzice raczej nie zdawali sobie sprawy, że to wszystko zajdzie aż tak daleko. Natomiast najbardziej budujące dla mnie jest ta ich bezwarunkowa akceptacja wobec tego, jaki styl życia wybraliśmy i też te nasze kolejne wolty stylistyczne, wieści o tym, że zaczynamy robić muzykę elektroniczną, której oni zupełnie nie kumają.

SARAPATA
SARAPATA, fot. Materiały promocyjne

Czy poza działalnością jako Sarapata działacie też w innych muzycznych projektach?

Mateusz: Koncertuję z Lorem – to są takie niesamowicie zdolne folkowe songwriterki, dziewczyny, które piszą po prostu piękne piosenki. Razem z Michałem produkujemy też ich materiał.

Michał: Na co dzień jestem czynnym basistą sesyjnym. Gram np. z Tymkiem czy z fenomenalnym gitarzystą Kubą Żyteckim, który zresztą pojawia się gościnnie na naszej płycie. Oboje z bratem produkujemy dużo muzyki dla innych artystów, piszemy muzykę na potrzeby filmu, teatru, cały czas wszystko jest gdzieś głęboko zanurzone w muzie i bardzo się cieszymy, że możemy robić nieraz rzeczy z zupełnie innej beczki. Daje nam to jakoś tak sporo radochy i świeżości.

Mogę zdradzić ci ciekawostkę, że jeden z utworów na naszej płycie tak naprawdę wziął się z krótkiego motywu na pianinie, który skomponowałem do filmu Sylwii Rosiak. Jakiś czas temu zaczęliśmy się też bawić w robienie muzyki do filmów niemych i zdarzało nam się już parę wystąpić na Krakowskim Festiwalu Filmowym czy na Festiwalu Filmu Niemego lub realizować projekty dla Instytutu Goethego. Bardzo lubię, jak nowoczesna estetyka muzyczna koresponduje z kinematografem np. z lat 20. XX wieku.

Mateusz: Fajne jest też to, że przy tworzeniu takiej muzyki, zupełnie nie myśli się o kwestiach technicznych – w jakiej tonacji zagrać,  jakich instrumentów użyć itp. Tutaj liczy się przede wszystkim twoja intencja emocjonalna. Działasz bardziej intuicyjnie. Co ciekawe, to wpływa znacznie na to, jak później robimy własne numery. Bardziej skupiamy się na tym, co chcemy przekazać, niż na tym, jakich środków do tego powinno się użyć.

Niedawno zakończyliśmy rok 2021. Chciałem was zapytać o wasze trzy ulubione płyty, które powstały przez te 365 dni.

Michał: U mnie na pewno Ross from Friends.

Mateusz: Magic Oneohtrix Point Never – dla mnie jest to wybitne dzieło. Na pewno też Wolf Alice pozamiatał.

Michał: No i też oboje zachwycaliśmy się Julien Bracht i albumem Now Forever One

W jakich nastrojach rozpoczęliście 2022 rok?

Michał: Rok 2022 rozpoczęliśmy zakończeniem kwarantanny związanej z covidem, w związku z tym czuliśmy się jak wystrzeleni z procy. Mamy mnóstwo mocy do pisania nowego materiału i mocno uskrzydliły nas pierwsze tegoroczne live acty we Wrocławiu i Poznaniu.

A czego wam życzyć w roku 2022?

Mateusz: Końca pandemii, kolejnej płyty i jak największej liczby festiwali.  

SARAPATA live x WhoMan Session



Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →