Tauron Festiwal Nowa Muzyka – RELACJA MUNO.PL
Relacja
Podobno im dłużej dochodzi się do siebie po imprezie, tym lepiej świadczy to o samym wydarzeniu. My po Tauronie zbieraliśmy się kilka tygodni, dlatego też tegoroczną edycję festiwalu oceniamy bardzo wysoko!
O Festiwalu Tauron Nowa Muzyka pisano już prawie wszystko. O trefnej i zarazem budującej markę festiwalu lokalizacji. O line upie, który z czystym sumieniem polecamy znajomym z zagranicy. W końcu o ludziach, którzy pierwszy raz lub rokrocznie zakreślają w kalendarzu koniec sierpnia jako wydarzenie, którego przegapić nie można – zupełnie jak wyczekiwanej od miesięcy wizyty u specjalisty.
DZIEŃ 1
Na festiwalowe „dzień dobry” katowicki Szyb Wilson gościł w swoich murach Kanadyjczyka – Chilly Gonzalesa, którego umiejętności performerskie to, jak się okazało, gratka nie tylko dla fanów. Można zaryzykować stwierdzenie, że wielu do Wilsona ściągnęła Orkiestra AUKSO pod batutą Marka Mosia, która już nie raz pokazała kto rządzi w śląskim. Tym razem, w przeciwieństwie do występu z Prefuse 73 z 2010 roku, siły były wyrównane. Szaleniec w szlafroku i kapciach wprowadził tego wieczoru obłęd na festiwalowe salony. Kokietował publiczność, bawił i rozśmieszał, improwizował z pełną wiarą w powodzenie kooperacji z Aukso, która udowodniła, że w muzyce granic nie ma i nawet utwory Britney Spears w instrumentalnej aranżacji mogą się podobać. Połączenie wirtuoza fortepianu, spontanicznego rapowania i niezwykle charakternej orkiestry kameralnej stanowił świetny początek festiwalowej fiesty.
Wrota festiwalowe pierwszego właściwego dnia wydarzenia stanowiły przepustkę do muzycznego odlotu jak na lotnisko przystało. Zamiana lokalizacji byłaby może bardziej bolesna, gdyby nie pierwszorzędny tegoroczny line up określany najlepszym w historii festiwalu. Zaiste również w mojej opinii. Scena Main główna była tylko z nazwy kumulując w większości mainstream alternatywny z kilkoma wyjątkami. Speech Debelle zarymowała wszystkich na amen więc ciekawej powtórki sprzed kilku lat zabrakło. Kolejny pobyt na katowickiej ziemi tym razem z nowym materiałem wydanym nakładem Big Dady nie przysporzył raperce popularności. Kolejne punkty programu pierwszego dnia przyniosły zadowolenie w większości tylko fanom. Gang Gang Dance mający taniec jedynie w nazwie potrzebował dobrych kilkunastu minut na rozruszanie silników, a i tak ostatecznie żywe instrumentarium członków zespołu nie pozwoliło na bardzo wysokie loty. Kiedyś plakietka wytwórni Warp, której to dystrybucją GGD pojawili się w Europie, wyznaczała odpowiedzialność za repertuar, wizerunek i styl. Obecnie choć cały zespół i repertuar mają się całkiem dobrze to styl odbiegający od Warpowych ekstrawagancji lepiej prezentuje się w głośnikach w domowym zaciszu.
Dla żądnych szaleństwa uczestników festiwalu wybór sceny głównej tego dnia nie był dobrym pomysłem. Headliner maina zespół Hot Chip, niegdysiejszy pretendent do amerykańskiej nagrody Grammy, wczuł się w rolę biernego odtwórcy ostatniej płyty “In our heads”. 12 wspólnych lat koncertów, balang do rana i płynącego ze wszech stron uwielbienia fanów może męczyć, wprowadzać w rutynę głównie frontmana Tylora ściągającego statek Hot Chip pod wodę. Wątpie, żeby ktokolwiek ze znajdujących się pod sceną nie znał tego zespołu, ale gdyby jednak znalazł się taki cud świata – średnio widzę przejście na jasną stronę mocy. Tak już niestety jest, że obecnie od weteranów sceny wymaga się jednak trochę więcej niż migających stroboskopów, bezgranicznego przywiązania do schematów i reprodukcji takich kawakłów jak “Boy from the school” czy “One life stand”. Jednak fanom chyba się podobało.
To Little Big Tent Stage zebrała pod swoim dachem z jednej strony największą liczbę scenicznych wyjadaczy i mistrzów w swoim fachu (nie umniejszając artystom sceny głównej). W całościowym rozrachunku – podliczeniu całek i ułamków, dobrych i złych momentów Main Stage wypadł w mojej opinii jednak trochę gorzej, a laur umiejętności i kompetencji przypadł Małej Dużej scenie w namiocie. Sepalcure – duet producencki prosto z Nowego Yorku – stanowił znakomite, po Kwes, wprowadzenie w rytmy tej sceny. Ślady Buriala w stylistyce Travisa Stewarta znanego wszem i wobec jako Machinedrum i Praveena Sharma, widać, słychać i czuć. Wszechobecne wokalne sample i rytmiczne podziały nie pomagają wrzucić ich twórczości do jednego worka z napisem ‘pure house’. Tworzenie skali powodzenia w kwestii występu chłopaków w Katowicach, nie miałoby najmniejszego sensu – było po prostu dobrze.
Aż do późnych godzin rannych pod sceną było na czym zawiesić ucho. Dla każdego coś miłego – The Field na festiwal przybył z ekipą całkiem przyzwoitych grajków – bas i bębny live były znakomitym uzupełnieniem formy jego występu. Szkoda, że w całym rozgardiaszu brakowało typowej skandynawskiej, mistycznej stylistyki do jakiej jestem przyzwyczajona. Piętno Europy kontynentalnej odcisnęło się na twórczości muzyka, zdecydowanie. Przez kolejne kilka godzin na scenie Little Big Stage królowali brytyjczycy z azją w tle, na Fuck Buttons czekała spora liczba fanów. Brudny chałas live tworzony przez duo zebrał pod namiotem spory procent całej publiki TNM, bo klocki układane przez Andrew Hunga i Benjamina John Powera były bardzo sprawnie. Wielopoziomowość dźwięków przeplatna z precyzją chirurga tworzyła niepowtarzalny klimat, a obowiązkowy tasiemiec “Surf solar” pozbawiony wokalu przenosił uczestników na inny poziom wrażliwości muzycznej aniżeli kolejny występ, zresztą sami muzycy powiadają, że dobrze jest pozwolić tworzyć słuchaczom swoje własne obrazowanie muzyki. Coś w tym jest.
Clarka wyczekiwałam od ogłoszenia w tegorocznym line upie. Brytyjczyk od czasu Festiwalu Nowa Muzyka w Cieszynie miał czas, żeby dojrzeć. Pozwolił również dojrzeć swojej publice. W międzyczasie wydał “Totems Flare” i jeszcze gorący “Fantasm Planes”, z którym pojawił się na TNM. Brytyjski NME chwalił ostatnią EPkę za “dotyk geniuszu”, który od lat doceniany jest na całym globie całkiem słusznie. Kiedyś określający intra (wprowadzenia do właściwego materiału) jako stratę czasu muzyk, w Katowicach wbrew temu nie uderzył z impetem od samego początku. Stopniowanie klimatu i przydługie wejście podkopało moje oczekiwania kilka metrów pod ziemią. Całe szczęście minuty później dokopał się do nich serwując starego, dobrego Clarka godnego swojego miejsca w Warp Records.
Niestety Jimmy Edgar nie przyciągnął taką ilość widzów na jaką zasługuje. Wytłumaczymy to jednak późną godziną nocną i odbywającym się w tym samym czasie setem Scuby. Edgar w Katowicach pokazał się jako wszechstronny artysta. Po pierwsze, muzyce towarzyszyły tworzone przez niego wizualizacje. Po drugie, sama muzyka była połączeniem wielu styli i nastrojów, którymi umiejętnie żonglował.
Kilka godzin wcześniej publikę pod sceną Redbulla na autobusie rozgrzewała Gnucci. Szwedzka petarda zmieniła moje postrzeganie tamtejszego rynku muzycznego, ciągle jeszcze mało znanego w Polsce, o co najmniej kilkadziesiąt stopni. Luba Spoeka Mathambo, muzyka przemycającego statkami do Europy afroamerykańskie pierwiastki muzyczne, spokojnie mogłaby w lineupie widnieć na większych scenach jako wymiennik Ebony Bones sprzed kilku lat. Szał ciał jaki potokiem rapsów Gnucci w asyście djki wywołała pod autobusem oraz brzmienie największego przeboju “Famalam Jam”, postawiło krzyżyk na plus przy kategorii miłych zaskoczeń w ogólnym rozrachunku festiwalowym. M.I.A miałaby się czego obawiać.
Dzień pierwszy kończąc się kilka minut po 6 rano, kazał prosić o więcej w oczekiwaniu na rozpoczęcie sobotniego lineupu.
DZIEŃ 2
Na Mainie drugiego dnia zapowiadało się lepiej. Madlib z Freddim Gibbsem, legenda Mouse on Mars czy Four Tet w duecie z Caribou mieli w zupełności wystarczyć. Na pierwszy rzut poszedł jednak norweski zespoł 120 Days. Pod sceną garstka ludzi dopiero się budziła więc ekspresja przyszła głównie od frontmana. Jak na pierwszy odsłuch kapeli spod skrzydeł Vice Rec. (wydającej m.in. materiał Mike’a Skinnera pod szyldem The Streets czy Charlotte Gainsburg) było całkiem nieźle. Rockowy przedzierający się gdzie niegdzie ekspresyjny wokal w asyście keybordów, bębnów i gitar o prostych riffach z butów nie wyrywał, ale był przyjemną niespodzianką podobnie jak butelka wódki, którą wokalista puścił w obieg pod sceną. Madlib zapowiadał się przednio, wszechsłyszalne głosy oczekiwania na jego występ mówiły same za siebie. Pod sceną czekali fani geniuszu dja i ci którym wypadało zaliczyć ten punkt programu. Wejście solo samego Madliba oceniane jako zbyt długie nie było jednak pozbawione humoru. Gaslamp Killer znany ze swojej niebywałej ekspresji nie wytrzymał za kulisami pojawiając się na scenie. Potem był Freddie Gibbs – mistrz ceremonii, któremu umiejętności sklejania flow z beatem oraz utrzymywania kontaktu z publiką zarzucić nie można. Buntownik z wyboru ze skrętem w ręku co jakiś czas uskuteczniał werbalne przesłanie o tytule “fuck police” skandowane wraz z festiwalową publicznością.
Mouse on Mars blisko 20 letnia legenda dała się poznać z najlepszej strony. Tak, to mój subiektywny numer 1 całego festiwalu. Krążek “Parastrophics” wypuszczony w eter w lutym tego roku udowodnił, że MOM nie przymierzają nie swoich butów na muzycznej scenie. Pokiereszowane z każdej strony, posklejane i ponakładane na siebie wariacje dźwięków to ich styl rozpoznawczy tylko dla widzów o mocnych nerwach. W Katowicach ani na chwilę nie zwolnili tempa grając materiał z nowej płyty w tym “Wienuss” i “Metrotopy”. A bębny w wykonaniu Dodo Nkishi, o których tyle mówiło się w kuluarach wyniosły całą trójcę na piedestał. Koniec line upu nie należał do duetu Four Tet z Caribou. “Nic się nie stało, chłopaki nic się nie stało” więcej pisać nie trzeba.
Hypno stage pod namiotem od początku zmiótł ESKMO. Zabawne ile frajdy można mieć ze uczestnictwa w prawdziwym spektaklu w jego wykonaniu. Rezygnacją z łatwizny wykorzystania software’u prosto z komputera, kupił ludzi pod sceną. Brendan Angelides ciągle pod skrzydłami Ninja Tune i Planet Mu, a to już jakiś wyznacznik. Następnie grali The Brandt Brauer Frick, którzy do Katowic przyjechali z orkiestrą symfoniczną. Doskonale pamiętam ich zeszłoroczny występ na festiwalu Audioriver. Wtedy jeszcze bez wsparcia harfy czy fortepianu dali bardzo żywiołowy i energiczny występ. Tym razem żywioły wyzwolili z instrumentów muzycznych pokazując nam ich taneczny potencjał. Ciekawostka, którą chociażby raz w życiu warto zobaczyć i usłyszeć.
Ostatnie dwa występy na tej scenie stanowiły istny punkt zapalny – Gaslamp Killer i Hudson Mohawke z Lunicem jako TNGHT swoją energią stanowili dynamo napędowe w line upie tej sceny. Tak niepozorny HudMo nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać więc pobicie tego występu w najbliższej przyszłości może stanowić nie lada wyzwanie. Jeżeli Lunice skonsumuje swoje plany dotyczące kolaboracji z Aesop Rockiem to przyrzekam – nie będę prosić o więcej.
Na uwagę rozpiski Redbull Music Academy Club Stage zasługuje też The Black Dog. Dwudziestokilku letnia historia tego projektu, przez który przewinęli się w latach 90. Andy Turner i Ed Handley obecnie nadal na scenie pod szyldem Plaid, jak widać i słychać nie wprowadziła stagnacji w ich muzykę. Ciągle gdzieś w tle słychać kroki Autechre i Puresque. Tempo iście hipnotyczne, rytmiczne – bez trudnych IDMowych poplątanych dźwięków.
Naznaczony już kilka lat temu błogosławieństwem fanów muzyki elektronicznej
z Polski i zagranicy Tauron, przyniósł w tym roku wiele dobrego, jednak 5 scen to przy klasie line upu 2012 lekkie przedobrzenie. Bln.fm, scena kumulująca w jednym miejscu niemieckich artystów przez dwa dni festiwalowe, była ciekawym pomysłem choć nie niezbędnym. Rozmiary miejscówki dały organizatorom przepustkę do zaplanowania współgrającego na różnych płaszczyznach organizmu, którym stał się teren festiwalowy. Poruszanie się między scenami, strefami z gastronomią i kioskami z kuponami nie było w tym roku udręką. Zdecydowanie był to efekt wniosków wyciągnętych przez organizatorów w zeszłym roku. Jeżeli wierzyć numerologii to przyszłoroczny ósmy festiwal Tauron Nowa Muzyka wkroczy w erę doskonałości. Na ile jednak zdoła przebić się przez falę wyrastających z każdej strony, wszechobecnych festiwali? Przekonanych myślę przekonywać nie trzeba. Do zobaczenia za rok.
Tekst: Natalia Milk & Magda Nowicka
Foto: Natalia Milk