Business techno bez techno, czyli wyjaśniamy niuanse
Jakkolwiek wyobrażałbym sobie w grudniu rok 2021, do głowy nie wpadłoby mi jedno – dać się rzucić ludziom na pożarcie. Na co dzień stronię od publicznego komentowania tekstów kolegów i koleżanek po fachu, jednak opublikowany ostatnio artykuł autorstwa Lecha Podhalicza z newonce.net o business techno z dwóch powodów przywołał mnie do tablicy. Dlaczego?
Przyznam się do jednej rzeczy. W redakcji Muno.pl jestem ostatnią osobą, która broniłaby któregokolwiek z artystów z tzw. business techno. Z jednego, jedynego względu. Artyści, których słucham, dostarczają mi trochę innych „fajerwerków w kwestii muzycznej”. Pokusa odniesienia się do wybranych fragmentów przytoczonego w leadzie tekstu jest jednak zbyt duża, bym od tak, z niej zrezygnował. Głównie z uwagi na wszechobecną pretensjonalność, brak pokory i rażącą stronniczość. Nie mówiąc o lukach w wiedzy odnośnie samego zjawiska jak i kultury klubowej i jej postaciach w ogóle.
Podziemie ziemią obiecaną…
Niech pierwszy rzuci kamień ten, kto choć raz nie deprecjonował muzyki „X”, kosztem muzyki „Y”. Kto, niczym jeden z polityków z kultowego Dnia Świra nie przekonywał drugiej strony mówiąc: – Moja racja jest racja najmojsza. Na co dzień jestem wielkim fanem undergroundu i podziemia. Podobnie jak wielu moich rówieśników swoją przygodę z techno zaczynałem od słuchania Alana Fitzpatricka i Sama Paganiniego. Do dzisiaj utwory Rubix i Rave dumnie dzierżą palmę pierwszeństwa na mojej youtubowej playliście o jakże wymownej nazwie Pozdro Techno. Powodów do wstydu w związku z tym nie dostrzegam. Bo niby dlaczego? Podobnie sprawa ma się z wspomnianym undergroundem.
Przynależność do niego jest rzekomo wyznacznikiem czyjejś wyższości w hierarchii klubowego splendoru. Przynajmniej taka opinia krąży w tej mniej skomercjalizowanej części sceny. Właśnie tą retoryką redaktor newonce.net stara się podejść do tematu.
Problem polega też na tym, że większość artystek i artystów z kategorii business techno nigdy w tym podziemiu nie była. – pisze red. Podhalicz
… nie dla wszystkich
Artyści, o których mowa to m.in. Ben Klock, Oliver Koletzki, Maceo Plex, Adam Beyer, The Martinez Brothers, Carl Cox, Solomun, Pan Pot, Boris Brejcha – „można tak wymieniać i wymieniać”. Wiedza z zakresu undergroundu (na początku artykułu mamy wzmiankę o dziedzictwie tanecznej elektroniki i jej korzeni, więc jest szansa, że autor zna również historię techno z lat 90.) nie powinna w żaden sposób być spłaszczana do wszystkiego, co modne po pierwszej dekadzie XXI wieku. Nie w sytuacji, gdzie za przykład artystów, którzy rzekomo nigdy nie zaznali podziemia, wymienia się Adama Beyera i Maceo Plexa.
Producentów, którzy począwszy od lat 90. swoją muzykę wydawali pod zupełnie innymi aliasami. Niezwiązanymi w żadnym stopniu z tech-housem, a tym bardziej z business techno. Tymi samymi, których łączna ilość zbliżona jest do liczby wydanych EP niejednego współczesnego undergroundowca. Kto obecnie kojarzy Conceiled Project, Mould Impression czy Mr. Sliff? Kto pamięta, że świat szerzej usłyszał o Maceo Plexie, dopiero w 2009 roku? Odstawiającym wraz z drugim dziesięcioleciem na bok swoje dotychczas prowadzone projekty z Tali Wacks, Eric Entity, Eirc Estornel na czele. Przypominam, że mowa tu o latach 90. Początkach karier obu dżentelmenów. Gdzie rozkwit nielegalnych imprez w podziemiach największych miast Starego Kontynentu przybierał dopiero na sile.
Adam Beyer – Pump 1 (1996)
Underground? A komu to potrzebne?
Wiadomo, że łatwiej przypiąć łatkę business techno obu panom ze względu na You Losing Your Mind i Conjure Dreams. Co ciekawe, liczba odtworzeń obu numerów dawno przekroczyła liczbę ludności Rumunii. Mamy zatem do czynienia ze skalą artystów bijących na łeb na szyję wszystko i wszystkich pod względem popularności muzyki elektronicznej. Osobiście nic złego w tym nie widzę. Jednak czym, tak naprawdę, jest underground? Z tekstu Lecha Podhalicza wynika, że wszystkim tym, czym nie jestem mainstream.
Poza tym ostatnim, w skrajnie hedonistycznej i odklejonej wersji, instagramowy DJing nie ma jednak wiele wspólnego z undergroundową twórczością, która faktycznie zasługuje na bycie docenioną przez mainstream. Drogi szampan w prywatnym samolocie, pozowanie w ciuchach od luksusowych marek i generalnie stuprocentowo celebryckie życie na poziomie nieosiągalnym dla normalnych ludzi.
Można czyjejś muzyki nie lubić, nie zgadzać się z czyjąś działalnością. Krzywdzącym jest jednak pisać o Beyerze, że tego cechuje brak dobrego gustu i muzycznych umiejętności. Nie fair jest wymieniać Maceo Plexa i podważać jego kompetencje nie wspominając o jego bogatej przeszłości i wciąż aktywnej teraźniejszości. Nie tylko skupionej wokół „generycznego, nieciekawego, oklepanego do granic możliwości techno w rytmie 4×4”.
Niemądrym jest również pisać o Amelii Lens jako tej, która o podziemiu nie ma zielonego pojęcia. Jej wytwórnia Lenkse i nasilająca się współpraca z Airodem, czyli przedstawicielem francuskiego undergroundu, kładzie chcąc nie chcąc kres skrajnie hedonistycznej teorii autora z początku artykułu.
Airod & Amelie Lens – Adrenaline
Moje techno jest lepsze niż Twoje
Złowrogo nastawione intencje red. Podhalicza względem dalszej części artykułu stawiają czytelnika w dość niekomfortowej sytuacji. Powierzchowna ocena krzywdzi nie tylko wszystkich wymienionych artystów od góry do dołu, ale również ich odbiorców. Aż dziw bierze, że temat odmiennego gustu i preferencji muzycznych, spędza sen z powiek na tyle, by traktować go jako argument przeciwko business techno. Jedyne z czym mamy do czynienia to całkowita generalizacja całości przez pryzmat prywatnych upodobań.
Obowiązkowo patetyczna dramaturgia lub pseudo-industrialny anturaż mający wzbudzić poczucie doświadczania czegoś epickiego, podniosłego i wartościowego emocjonalnie. […] odbiorca został bezlitośnie wyhaczony i odpowiednio dopasowany do produktu.
Nie wiem, na jakiej podstawie zostało zasugerowane, iż to akurat odbiorca jest zaciągany na ciemną stronę przez skomercjalizowany gatunek elektroniki. W jaki sposób miałby to robić? Nikt nas do niczego nie zmusza. Nikt nie wywiera na nas presji słuchania akurat spadkobiercy „generycznego i monotonnego jak polska pogoda tech-house’u”. „Konwencja i zasady, jakie rządzą tym zjawiskiem” są o wiele prostsze niż może się wydawać. Rola „zespołu marketingowców, (który) w odpowiednim momencie wpadł na doskonały pomysł, aby zrobić z nich celebryckie gwiazdy, które pokochają miliony nieświadomych niczego, ślepo podążających za trendami owieczek” jest niczym innym jak tylko odzwierciedleniem skłonności danej osoby do „sztucznie wykreowanej pseudo-artystycznej papki”.
Jedyne pretensje proszę zatem kierować do ludzi. To przecież oni za swoich idoli wybrali – zdaniem autora – artystów prezentujących „nudne i pozbawione muzycznej wartości sety”. Którzy za cel swoich muzycznych destynacji wybrali „drogi szampan w prywatnym samolocie, pozowanie w ciuchach od luksusowych marek i generalnie stuprocentowo celebryckie życie na poziomie nieosiągalnym dla normalnych ludzi”. Kosztem „undergroundowej twórczości zasługującej na bycie docenioną przez mainstream”.
Gusta i guściki
Jedni wolą rydwan, drudzy konie. Jedni wolą przeznaczyć pieniądze na artystę i jego „dramaturgię lub pseudo-industrialny anturaż mający wzbudzić poczucie doświadczania czegoś epickiego, podniosłego i wartościowego emocjonalnie”, drudzy spędzić 5 godzin w kolejce do Berghain. Nie widzę w tym nic złego. Ja, dla przykładu, wolę obskurną piwnicę bez okien z lejącym się z sufitu potem. Moi znajomi z kolei kolorowe festiwale, „pompeczki”, wymalowane twarze i bijące od innych „influencerstwo i kapitalistyczne zbijanie kasy”. A wszystko w rytm muzyki Pan Potów, Adriatique, Mind Against i Mathame.
Czy uważam, że dzięki temu należą oni do grupy „nieświadomych niczego, ślepo podążających za trendami owieczek”? Czy uważam, że ich wrażliwość muzyczna bywa pogwałcana i równana z ziemią „monotonią i odtwórczością” za sprawą występów ich ulubieńców? Nie chodzi tu aby o truizm brzmiący, że o gustach się nie dyskutuje? Nie wiem, na ile cały blichtr, drogie samoloty, „promowanie ekstremalnie drogich ciuchów i tworzenie miernych kompozycji” miały wpływ na ich „niezliczoną ilość propsów i zachwytów” w momencie kupowania kolejnego EP i albumu.
Wiem natomiast, że bijąca radość z ich twarzy w trakcie słuchania setów Cercle daleka jest wówczas od piętnowania „businesstechnowego” tworu tylko z uwagi na wpompowane pieniądze w projekty z ich udziałem. Bo skoro ich muzyczni idole są „fałszywą projekcją klubowej muzyki elektronicznej próbującej zawłaszczyć sobie prawo do romansu z mainstreamem i czerpaniu z tej relacji korzyści finansowych”, jak w takim razie autor nazwie samych członków tej „społeczności”? Tak, aby ich nie urazić?
„Ale przecież nie chodzi tylko o muzykę”
Żeby nie było, że z red. Podhaliczem zupełnie się nie zgadzam, co do jednego aspektu muszę przyznać mu rację. „Pozerstwo w duchu wokeness” stawia (nie)stety artystów business techno w dość niewdzięcznej roli, którą wymuszają na nich ludzie z otoczenia, PR-owcy i marketingowcy. W pełni zrozumiałe podejście w obliczu ogromnej mocy sprawczej social mediów. Szkoda tylko, że ich zasięgi i pierwotne założenie nie idą w parze wyłącznie ze zdroworozsądkowym myśleniem, ale również z „bezrefleksyjnym wrzucaniem u siebie zyskujących na zainteresowaniu społecznych problemów, na których temat koniecznie trzeba się wypowiedzieć, niekoniecznie się na nich znając lub – co gorsza – często zaprzeczając swoim zachowaniem konkretnym wartościom, na których grzbiecie próbuje się przewieźć”.
Taka już rola ludzi znanych i rozchwytywanych i trzeba do tego przywyknąć. It is what it is. Podobne zjawiska dzieją się w każdej innej branży, nie tylko muzycznej. Gdzie tylko spojrzymy, mamy do czynienia z ekspertami o merytorycznie wątpliwej jakości. Gdzie ich faktyczna wiedza z danego tematu nie jest w jakikolwiek sposób opiniotwórcza i rzetelna, a szkodliwość sztucznie pompowanego autorytetu w imię lajków i wyświetleń to woda na młyn dla zwolenników populizmu.
Cudze(go) (nie)chwalicie, swego nie znacie
Chęć bycia autorytetem, czymś na wzór wyroczni to zupełnie inna para kaloszy, która – to fakt – jest krzywdząca dla całej branży. Osobiście jestem zaskoczony, że kogokolwiek to jeszcze dziwi. Że red. Podhalicza dziwi fakt istnienia w środowisku muzycznym odłamu skrajnie odrealnionego od rzeczywistości. A przecież nie trzeba daleko szukać. Artykuły o treści zachwalającej elektronicznych odpowiedników Carla Coxa i Peggy Gou w amerykańskim rapie pojawiają się na newonce.net dość regularnie. Znacznie częściej aniżeli o (business) techno.
Jeszcze 29 grudnia pisano artykuł o Playboi Carti i jego nowym albumie, „który spełnił wszystkie pokładane w nim oczekiwania”. Jednak gdzieś pomiędzy wzmiankami o debiucie Cartiego, a jego metodycznością zasługującą na szacunek w noworocznym tekście o „najgorszym tworze współczesnej muzyki elektronicznej” zapomniano o jednym z jego aresztowań z narkotykami i bronią w tle. Czy nieco wcześniej, o pobiciu niemieckiego kierowcy luksusowego autokaru w Szkocji. Jeśli faktycznie wszystkie pokładane w nim oczekiwania spełniają również oczekiwania redakcji newonce.net to „zbieranie butelek z plaży na Bali, a potem lot prywatnym odrzutowcem do Singapuru lub Arabii Saudyjskiej”, nie powinno budzić jakichkolwiek kontrowersji. „Dobrze zdawać sobie z tego sprawę”.
Zdjęcie główne: Adam Beyer & Maceo Plex – Fot. Warehouse Project