Podsumowanie 2014 – Łukasz Napora (Audioriver)
Artykuł
"Mam do przedstawienia 16 fantastycznych płyt" - sprawdź czego słuchał w 2014 roku Łukasz Napora!
Nie zdawałem sobie sprawy, jak świetny był to rok w muzyce, dopóki nie usiadłem do pisania tego podsumowania. Myślałem, że oprócz wymieniania albumów zostanie mi trochę miejsca w tekście na pierwsze polskie Boiler Roomy i żenujące, spamerskie komentarze im towarzyszące. Że odniosę się do tego, że słowo techno jest coraz częściej używane – i nadużywane – przez „polską młodzież” jako forma manifestowania swojej fajności i undergroundowości. Powielane na wlepkach, koszulkach i czapeczkach troche zaczęło mnie kłuć w oczy, bo gdy coś jest tak często powtarzane, przestaje cokolwiek znaczyć. I wreszcie: miałem nadzieję porozważać na temat odwołań koncertów, których w tym roku było sporo – Audioriver miało strasznego pecha, ale przecież Chet Faker nie dotarł na Taurona, Warpaint na Selectora, a Young Fathers na Żubroffkę. Powody często były różne, ale fani zwykle reagowali nerwowo i myślałem, że będę mógł się trochę o tym rozpisać.
Nic z tego. Mam do przedstawienia 16 fantastycznych płyt, czyli o połowę więcej niż wymieniłem tutaj przed rokiem. Co więcej, w odróżnieniu od moich przeszłych podsumowań dla Muno.pl, tym razem będzie więcej elektroniki, dla której to był naprawdę niezły rok. Niemniej, najmocniej w 2014 roku zaznaczyły się dla mnie szeroko pojęte indie pop i indie rock i to płyty z tych gatunków zgarnęły podium.
Z wyborem najlepszego albumu nie miałem problemu ani przez moment, bo krążek z którym spędziłem najwięcej czasu sprawdza się zarówno na poziomie chwytliwości, jak i wartości artystycznej. Mam na myśli Alt-J – „This Is All Yours”, który jest tak spójny, różnorodny i wciągający, że podoba mi się na nim nawet żartobliwy, grany na flecikach utwór „Garden of England”. To płyta romantyczna i smutna, a jednocześnie pompatyczna i wzniosła. Świeża i rozbudowana zarówno brzmieniowo, jak i aranżacyjnie, o czym świadczy choćby „Hunger of The Pine”, czyli jeden z tych numerów, w których nie wiesz, gdzie jest zwrotka a gdzie refren.
W nieco zbliżonym klimacie utrzymany jest drugi doskonały album 2014 roku, czyli „In Conflict” Owena Palleta. Artysta ten znajduje się w moim podsumowaniu niejako drugi raz z rzędu. Rok wcześniej wyróżniłem płytę „Reflektor” Arcade Fire, na której Owen grał na pianinie, skrzypcach oraz aranżował elementy orkiestrowe. Na „In Conflict” smyczki i dęciaki grają bardzo ważną rolę, a niektóre kawałki przypominają twórczość Woodkida… bijąc ją jednocześnie na głowę.
Pallett to nie jedyna powtórka w porównaniu z poprzednimi latami. W 2012 pisałem o North Atlantic Oscillation jako o autorach jednego z najlepszych utworów, a tym razem wchodzą do zestawienia z całym albumem. „The Third Day” to trzecia i najbardziej dojrzała płyta, którą zdarzało mi się przesłuchać kilka razy z rzędu. Uwielbiam tę grupę za oryginalny pomysł na muzykę, będącą gdzieś między progressive rockiem Dream Theater czy Opeth, a przystępnością i piosenkowością odmiany indie.
Podium mamy za sobą, a kolejne albumy będą już w – mniej lub bardziej – przypadkowej kolejności. Jeśli jednak jesteśmy już przy gitarach elektrycznych, to trzeba napisać o Interpol, który płytą „El Pintor” zdecydowanie nie zawiódł. Dużą niespodziankę i przyjemność sprawiła mi z kolei grupa wielbiona przeze mnie w czasach liceum, czyli Machine Head. Z nieskomplikowanych hard-core’wców chłopaki bardzo ewoluowali muzycznie i „Bloodstone & Diamonds” to nie jest już prosta jazda z punktu A do punktu B, a podróż z wieloma zakrętami, wzniesieniami i zjazdami. Jedyne co się nie zmieniło to energia, przy której na koncercie na pewno nie odmówiłbym sobie odrobiny pogo. Ostatnia okołorockowa płyta, o której chciałbym wspomnieć jest już dużo spokojniejsza i bez przesterów, a jej autor Ben Howard, dostaje ode mnie wyróżnienie Chłopca z Gitarą 2014. Album „I Forget Where We Were” to kameralna i nastrojowa pozycja w sam raz na obecną aurę.
Wspominając na początku o dominującej roli indie popu miałem na myśli nie tylko Alt-J, ale i Caribou, Hundred Waters oraz Imogen Heap. „Our Love” autorstwa tego pierwszego opisywać chyba nie trzeba, bo pewnie każdy czytelnik Muno.pl zna już tę płytę na wylot. Dla mnie na pewno najważniejszym punktem roku będzie moment, w którym Mano Le Tough zagrał na koniec Audioriver Sun/Day remiks „Can’t Do Without You” stworzony wspólnie z Tale Of Us. Genialny numer, obłędna atmosfera panująca podczas trzeciego dnia festiwalu oraz poczucie, że projekt na który pracowało się cały rok, właśnie się kończy, zaowocowały świeczkami w oczach. No dobra… najzwyczajniej poleciały mi łzy. Gdy powiedziałem o tym Mano, ten z niewzruszoną miną odparł: „takie było założenie”.
„The Moon Rang Like a Bell” projektu Hundred Waters to także spokojne, świeże brzmieniowo, elektroniczne piosenki. Co interesujące, wydane w OWSLA, czyli labelu Skrillexa. O ile jednak amerykańska grupa to dla mnie zespół relatywnie nowy, to Imogen Heap jestem fanem od lat i z wielką radością przyjąłem jej tegoroczną płytę, „Sparks”. Niestety poprzednia „Ellipse” była słaba i nawet nie zbliżała się do poprzeczki powieszonej przez „Speak For Yourself” z 2005 roku. „Sparks” nie słucha się łatwo, ale gdy już się w nią wejdzie, nagradza po wielokroć. Wszystkie największe atuty artystki słychać tutaj w pełnej krasie: wokalne możliwości, producencką maestrię oraz kosmiczne podejście do aranżacji. Celowo użyłem słowa „kosmiczne”, bo Imogen sprawia wrażenie artystki z innej planety.
Skoro już jesteśmy w elektronicznym popie, przejdźmy do elektroniki czystej krwi, bo w tej – jak już wspomniałem – działo się dużo dobrego. Jeśli chodzi o trendy, to nie da się nie zauważyć powrotu progressive. I nie myślę tu tylko o rosnącej popularności takich artystów, jak Guy J czy nowych i wybijających się na scenie postaci, jak Edu Imbernon. Drugim wcieleniem progressive jest wiele z tego, co wydają Tale Of Us, Mind Against, Fur Coat czy artyści związani z wytwórniami Dyinamic, My Favourite Robot i Culprit. Rozwinięta melodyjność, charakterystyczny mrok i ciepłe brzmienie oraz bardzo długie breakdowny – to wszystko już gdzieś było, ale oczywiście nieco inne i szybsze. Zwolnienie tempa to jednak znak czasu nie tylko w housie – przecież nawet techno robi się teraz na 120bpm.
Jedną z najlepszych płyt techno była z pewnością „Solens Arc” autorstwa Kangding Ray, którą Francuz dorównał poziomowi niezapomnianej „OR” sprzed kilku lat. Ale w tych okolicach także nasz kraj ma się czym pochwalić i mam tu na myśli Polkę… nie, wcale nie Zamilską. Zdecydowanie bardziej przekonała mnie Aleksandra Grünholz aka We Will Fail i jej album „Verstörung”, który jest niezwykle dojrzały jak na zerowy dorobek wydawniczy artystki. W mrokach i eksperymentach porusza się także Murcof, ale na jego najnowszej płycie „Being Human Being” szalenie ważną rolę gra hipnotyzująca trąbka współautora albumu, Erika Truffaza. Nie wiem czy to bardziej elektronika czy jazz, ale na pewno ta płyta to prawdziwy majstersztyk.
W tanecznych brzmieniach na uznanie zasługuje duet Hardfloor za wspaniały album „The Art of Acid”. Tytuł mówi właściwie wszystko, bo płyta przepełniona jest oldschoolowym kwasem położonym na soczystych i nowocześnie brzmiących fundamentach. Wiele kawałków testowałem grając w klubach i zawsze robiły na publice duże wrażenie. Polecam też niedawno ogłoszonego artystę Audioriver 2015, czyli Kalipo, którego debiutancki album „Yaruto” momentami w trochę zbyt oczywisty sposób zapożycza od takich gwiazd, jak Bonobo, Moderat czy Caribou, ale to nie zmienia faktu, że słucha się go bardzo dobrze.
Żeby dopełnić obrazu muzycznego miszmaszu panującego w mojej głowie, niniejsze podsumowanie zakończę dwiema płytami hip-hopowymi. Pierwszą nagrali El-P i Killer Mike, ponownie jako Run The Jewels i tym samym drugi rok z rzędu trafili do mojego tekstu na Muno.pl. Dla mnie w rapie są oni i długo, długo nic i to głównie za sprawą pierwszego z wymienionych artystów, który w 2007 roką porwał mnie fantastycznym albumem „I’ll Sleep When You’re Dead”. Od tamtego czasu nie odpuszczam absolutnie nic z jego twórczości. Drugą płytę wrzuciłem do worka hip-hop bardzo umownie, bo przecież album „Dead” autorstwa Young Fathers nie przypomina praktycznie niczego, co kojarzymy z tym gatunkiem. Do dziś dzwoni mi zresztą w uszach cytat z październikowego wywiadu z tą grupą dla portalu Consequence of Sound. Muzycy powiedzieli w nim, że „jeśli artysta wie, w jakim gatunku tworzy, to znaczy, że poległ”.
Nie byłbym aż tak kategoryczny jak Young Fathers, ale fakt, że większość moich ukochanych płyt 2014 roku nie sposób określić tylko jednym rodzajem muzyki, zdecydowanie o czymś świadczy.
tekst: Łukasz Napora (Audioriver Festival, Czwórka Polskie Radio)