Podsumowanie 2014 – Michał Margański (Polskie Radio)
Artykuł
"Młode pokolenie poznało w 2014 również pierwszego elektronicznego kosmitę PRLu" - O jakim artyście piszę Michał Margański w swoim podsumowaniu roku 2014 dla Muno.pl?
Dożyliśmy czasów kiedy człowiek i komputery muszą ze sobą współpracować. Musi to być jednak współpraca, a nie oddawanie całej inicjatywy w ręce maszyny, na której często widnieje białe charakterystyczne jabłuszko. „Podobnie jest z muzyką elektroniczną. Grozi jej zamknięcie się w szczelnych systemach, ściśle określonych ramach i zestawach dźwięków. Nowe piosenki przypominają te nagrane już wcześniej i wchodzą w zaklęty krąg tego, co już było. Taki system potrzebuje, by czasem go zresetować”* – myśl z opracowanej przez Dinę Santorelli historii Daft Punk, idealnie wpisuje się w moje postrzeganie kilku ostatnich lat w muzyce elektronicznej w tym oczywiście również roku 2014. Wszechobecność programów do miksowania i tworzenia muzyki idzie w kąt i w moim odczuciu mijający w muzyce rok, należy do ludzi, którzy sięgnęli po stare wysłużone syntezatory, klasyczne instrumenty i płyty winylowe. Tym artystom składam hołd i takim przedsięwzięciom kibicuje najbardziej.
Nie zdziwi zatem stwierdzenie, że w czołówce tego czym najbardziej zachwycałem się w 2014 roku była płyta Todda Terje „It`s Album Time”, na której poza regularnym graniem na gitarze, perkusji czy flecie, mamy cały zestaw syntezatorów dających jedyne i niepowtarzalne dźwięki. Stare Arpy czy Rolandy pokazują, że płyta Terje Olsena została stworzona w tradycyjny sposób czyli przez muzyka z krwi i kości. Dowodem uznania jego muzycznego kunsztu jest tu pewnie również przyjęcie zaproszenia przez Bryana Ferry i wspólna sesja przy utworze „Johny and Mary” będącego kapitalną reinterpretacją utworu Roberta Palmera.
Swoją drogą sam Ferry w tym roku również opublikował płytę. Album „Avonmore” już taki dobry nie jest. Coś zresztą dzieje się z producentami, którzy wiele lat temu przestawiali zwrotnice w muzyce, że bez wsparcia młodych wilków nie są wstanie, mimo ogromnego doświadczenia i możliwości technicznych, wyskoczyć z szyn jakimi mkną od wielu lat i dać nam coś bardzo wyjątkowego i inspirującego. Przywołajmy choćby kilka nowych produkcji Girgio Morodera, który w tym roku opublikował utwór „Giorgio`s Theme”. Kto lubi klimat stadionu i laserów, pewnie łyknie ten utwór, ale bez łykania, brzmi to tak jakby wielki Giorgio zapomniał jak wiele zrobił dla muzyki elektronicznej w swojej pięknej historii. Trzeba zatem tym starszym Panom pomagać, bo sami nie są w stanie zainteresować publiczność zorientowaną na przyzwoitą elektronikę. Jednak kiedy tylko spotykają się w studiu z młodzieżą, to wychodzą z takich sesji bardzo przyzwoite rzeczy.
Todd Terje
Wylanym w Chinach płytom głównym i chińskim procesorom nie do końca ufa również nasz rodak Wojtek Długosz, który po wielu latach wspaniałej i płodnej działalności jako Mr. Krime, oddał w nasze ręce swoją pierwszą epkę „Feel This Way”. Ta mała płyta to powrót do dźwięków z maleńkości Wojtka czyli do lat 80. Poza sentymentem, czyli głównym motorem napędzającym ten projekt, mamy tu coś z czego mogliby być dumni wszyscy współproducenci elektrycznego Herbie Hancocka. Nie wierzycie? Nastawcie winyl Pana Krime`a, a doznania będą gwarantowane, ale pod warunkiem, że będzie to płyta, a nie powietrze z laptopa.
Zresztą muzykę z tej bezdusznej skrzynki wydarł również w tym roku Squarepusher. Tom Jenkinson mimo możliwości jakie daje software, postanowił, żeby dźwięk powstawał poza systemem, żeby były tradycyjne struny i palce, z tym, że sztuczne palce, bo to palce robotów. Efekt niesamowity, bardziej chyba jednak z pogranicza sztuk audiowizualnych, niemniej wychodzący poza klocki ustawiane w programie. 22 kończyny w tym 78 palców wprawiło struny w hiperralną muzykę, przy której ważniejszy jak sądzę był płyn hydrauliczny i smar niż karta dźwiękowa.
Wszystkie te zabiegi powodują, że ci którzy od lat zajmują się muzyką, pokazują, że stać ich na więcej niż tłum siedzący przed laptopami. Czy to dobrze? Jak najbardziej, bo poza długoletnim doświadczeniem słychać tu również dobrze stworzoną i przede wszystkim dobrze brzmiącą muzykę, a ta broni się przede wszystkim wtedy, kiedy jest bogata. Bogactwo dźwięków można również usłyszeć na płycie-suplemencie wydanej we wrześniu przez Andersa Trentemøllera. Piszę suplement, bo to remiksy do zeszłorocznego albumu „Lost” i pewnie winyl „Lost Reworks” gdzieś przepadłby w stosie innych, gdyby nie dwa tegoroczne koncerty Andersa w Polsce. Ci, którzy nie przepadają za rockiem, pewnie przyglądali się tym występom z dystansem i czasem wręcz z pogardą, mając na uwadze wcześniejsze dokonania Duńczyka. Ja z kolei myślę, że to kolejny krok w dobrą stronę, kiedy zarówno na scenie jak i na płycie słychać dobrze zgranych artystów. W wywiadzie jaki z nim przeprowadziłem usłyszałem, że jego albumy są tworzone w trochę staromodny sposób. „Używam gitar, perkusji, basu … to wszystko jest połączone rzecz jasna ze sprzętem elektronicznym, jednak to jest granie na prawdziwych instrumentach. Podczas koncertów gram z moimi przyjaciółmi z zespołu” – tę przyjaźń i zgranie słychać w trakcie jego koncertów. Kompozycje nie są odegrane tak jak na płycie, a nad całością unosi się duch improwizacji typowy dla muzyki jazzowej i jeśli o jazzie mowa to przywołajmy krótki, ale jakże napakowany album „You`re Dead” Flying Lotusa. Trzydzieści kilka minut muzyki spowodował opad szczęki. Mnogość dźwięków, nowych koncepcji i zarazem umiłowania tradycji, łączą się na płycie Lotusa w sposób nieprawdopodobny. Żywe instrumenty po raz kolejny górą, tylko dlaczego ta płyta jest PRZESTEROWANA!? Rozumiem, że wszyscy słyszymy coraz mniej, a próg decybeli wciąż się podnosi, ale tu Flying Lotus przesadził, co powoduje, że płyty słucham rzadko. Oby przyszedł czas, że osobiście kiedyś go zapytam o ten dziwny zabieg.
Z angażujących płyt-eksperymentów, przejdźmy do krainy spokoju i łagodności, a te wytworzyli w tym roku wielki elektronik Henrik Schwarz, Pan odpowiedzialny za nową koncepcję w jazzie czyli Bugge Wesseltoft i kontrabasista Dan Berglund. Jak doskonale wiecie, Wesseltoft co najmniej od połowy lat 90. z powodzeniem zaprasza do współpracy artystów, którzy zazwyczaj prezentują swoją twórczość w przestrzeni elektronicznej muzyki tanecznej i warto tu chociażby zaznaczyć wspaniałą robotę z francuskim producentem Laurentem Garnierem czy wspomnianym niemieckim producentem Henrikiem Schwarzem. Ten ostatni coraz częściej pojawia się na płytach Wesseltofta i po szeroko komentowanym albumie DUO, teraz słychać go również na płycie „Trialogue”. Mamy tu zatem zestaw złożony z fortepianu, na którym gra Wesseltoft, elektronicznych dźwięków generowanych przez Schwarza, kontrabasu Berglunda i kilkoro muzyków filharmonii z Luksemburga grających na skrzypcach, altówce, wiolonczeli i puzonie basowym. Z takiego połączenia wychodzi bardzo kameralna muzyka, która z jednej strony może zainteresować zbieraczy płyt z logiem ECMu czy ACT Music, a z drugiej tych, którym znudziły się klubowe rytmy i szukają czegoś nowego i mam wrażenie, że nazwiska sygnujące ten album z powodzeniem przyciągną publiczność zorientowaną na elektronikę.
NERVY
Dęciaki ale pochodzące bardziej z cyrku niż z filharmonii słychać również w naszym polskim zespole spod znaku NERVY. Pomysłodawcy tego przedsięwzięcia, czyli Agim Dżejlijli i Igor Pudło, stworzyli wyjątkową mutację sampli, elektroniki, perkusji i sekcji dętej. Pewnie lepiej tego wszystkiego słuchać, zwłaszcza na żywo ze sceny, niż pisać, nie mniej warto przywołać wypowiedź Agima, która pojawiła się na antenie Programu Trzeciego w Potrójnym Paśmie Przenoszenia:
„Pomysł się wziął, kiedy robiłem jeszcze płytę „Plim Plum Plam” i były w tym wszystkim trzy ogniwa. Jedno wypłynęło ze mnie, drugie wypłynęło z Igora, a trzecie było naszym wspólnym mianownikiem. To pierwsze moje ogniwo było wynikiem eksperymentów z orkiestrą dętą przy Öszibaracku, to drugie to była fascynacja Igora Pudło Davidem Axelrodem, który jest geniuszem przy tworzeniu tego typu muzyki, a to trzecie czyli nasz wspólny mianownik to Philip Glass i Steve Reich”. Ten krótki cytat daje dosyć mocną wskazówkę tego co słychać zarówno na płycie, jak i na koncertach. I znowu wracamy do wątku przewodniego mojego podsumowania czyli do „żywego” grania wykorzystującego tradycyjne instrumentarium, a takim musiał przesiąknąć od dzieciństwa, Taylor McFerrin.
Wydaje się, że syn słynnego Bobby’ego, rozpoczął swoją działalność w miejscu, do którego doszedł tato. „Early Riser” – czyli album, który ukazał się w tym roku w oficynie Brainfeeder, jest swoistym ukoronowaniem jego kilkuletniej działalności wydawniczej, która sięga 2006 roku. Młody McFerrin, podobnie jak tato, pięknie i bardzo kreatywnie bawi się głosem na koncertach. Na płycie słychać go bardziej jako producenta, który widząc wartość muzyki granej przy pomocy zewnętrznych instrumentów, siedzi sobie wygodnie za fender rhodesem i umila nam życie, tworząc coś określanego przez niektórych mianem future soulu, a ten dobrze uspokaja uszy po energetycznym graniu Nervów.
Muzykę Polaków mimo drapieżnego i niespokojnego charakteru, traktuję jako dźwięki przy jakich nerwy przewodzą większą liczbę impulsów niż nagrania jakie mogą denerwować. Bardzo dobrze, że taka płyta powstała w Polsce i powróćmy przy tej okazji do Igora Pudło, czyli tego Pana, który razem z Marcinem Cichym po wielu latach przerwy, w 2014 obdarowali nas trzecią płytą Skalpela. Czekało na nią wielu fanów. Okazało się, że marka jaką wykreowali Wrocławianie wiele lat temu wciąż jest bardzo mocna. Pytanie tylko czy oczekiwania zostały zaspokojone… Płyta jest inna. Nie ma w niej tak charakterystycznych sampli jak na dwóch poprzednich, jest za to coś co stanowi o rozwoju obu muzyków. Więcej w niej tajemniczości, więcej w niej motoryki i możliwości łączenia z żywym instrumentarium, a tym w wersji koncertowej zarządzają grająca na klawiszach Joanna Duda i perkusista Jan Emil Młynarski. Muzyka grana przez ten zestaw artystów jest godna polecenia za każdym razem, kiedy tylko szykują się na wspólne granie.
Na zakończenie tego dosyć subiektywnego podsumowania, w którym wybieram przede wszystkim wątek „żywego” pierwiastka, nie można nie wspomnieć o Checie Fakerze, który mimo ekstrawaganckiego usposobienia, daje radę na koncertach i udowadnia, że dźwięki z płyty „Built On Glass” brzmią równie dobrze w wydaniu scenicznym. Wspomnę tu również płytę „Backspace Unwind” duetu Lamb, dającego zawsze dużo elegancki oraz wiary, że kultura i szaleństwo jak najbardziej można godzić. Napomknę również o najmłodszym albumie GUS GUS „Mexico”. Wytwórnia Kompakt ewidentnie służy Islandczykom.
Na zakończenie reedycje, a tych mamy cały stos i dobrze, bo nie dość, że młodsza publiczność może zapoznać się z tym, co działo się wiele dziesiątek lat temu, to ci starsi z kolei, mogą na nich znaleźć wiele dodatków publikowanych często pierwszy raz. I tak z naszego podwórka na uwagę zasługuje ARP-LIFE i płyta „Jumbo Jet” z Andrzejem Korzyńskim na czele, zresztą brytyjski Finders Keepers wydał w tym roku jego muzykę napisaną do filmów Wajdy „Człowiek z marmuru” i „Człowiek z żelaza”. Dzięki reedycjom młode pokolenie poznało w 2014 również pierwszego elektronicznego kosmitę PRLu, czyli Władysława Komendarka. Warta podkreślenia jest również płyta „Punkt Styku” zespołu Anatola Wojdyny. Album zarejestrowano 40 lat temu i aż strach pomyśleć, że te cztery dekady przeleżał w szufladzie, tak więc w tym szczególnym przypadku z pogranicza jazzu, funku i disco należy bardziej mówić o spóźnionej premierze. Zresztą, co ta cała ekscytacja przy współczesnych podsumowaniach znaczy, jeśli sprawdzicie jakie płyty opublikowano 40 lat temu w 1974 roku. Wtedy nikt nie podnosił tematu, że muzycy potrafią grać na prawdziwych instrumentach….
Całe szczęście, że standardem powoli staje się płyta winylowa, przy której znacznie bardziej zauważamy i pamiętamy to czego słuchamy.
Niech dobry dźwięk będzie z Wami.
tekst: Michał Margański (Polskie Radio)
https://www.facebook.com/PotrojnePasmoPrzenoszenia
*Daft Punk – Podróż do wnętrza piramidy (Dina Santorelli)