Podsumowanie 2015 – Mateusz Kazula
Artykuł
"Do gry wrócił Ekwador w Manieczkach, co ciekawe w ten sam weekend, w którym odbywał się Unsound i te na pozór odległe światy, mają ze sobą więcej wspólnego niż mogłoby się wydawać" - stwierdza Mateusz Kazula w podsumowaniu roku 2015.
To nie będzie podsumowanie, jakiego większość mogłaby się spodziewać. To parę słów po kolejnym roku przesiedzianym w klubach, ale i przegadanym poza nimi – głównie o tym, dlaczego w tych klubach siedzieć lubimy. Nie będzie zbyt obiektywnie, choć się starałem.
Kultura klubowa jako zjawisko społeczne ma to do siebie, że jeśli ulega procesom postępującej komercjalizacji czy inflacji, to może próbować się temu zjawisku sprzeciwiać poprzez ciągłe odradzanie się w innych miejscach, na nowych warunkach i przy udziale kolejnych pokoleń imprezowiczów. Całe szczęście, że nie jest państwowa i kolejne rządy w kraju się nią specjalnie nie zainteresowały, choć nie wiadomo, co się teraz wydarzy. Dodatkowe pieniądze zawsze przydałyby się, ale dotacje oznaczałyby zależność, więc chyba z dwojga złego lepsze umizgi w stronę prywatnych sponsorów i korporacji. DJ Hell w jednym z ostatnich wywiadów mówił o „końcu dekadencji na scenie imprezowej” i jego słowa rozumiem w ten sposób, że w ramach profesjonalizacji rynku trudno będzie wyobrazić sobie wielkie eventy, robione nielegalnie i na dziko, jak w czasach pierwszych rejwów. To niby oczywiste, ale uzmysławia, jak taka podziemna i kontrkulturowa rzecz, jaką na początku były kluby, stała się częścią globalnego obiegu kapitału i informacji.
Ten Walls
Weźmy przykład z Ten Wallsem. Litwin zapomniał, że dzisiaj wszystkie naczynia komunikacji są ze sobą ściśle połączone i jego żałosne homofobiczne ranty na prywatnym profilu szybko obiegną internet. Już po chwili inni didżeje łamali publicznie winyle artysty w geście protestu przeciwko jego niepoprawności. Stracił jeszcze więcej – dobre imię oraz sporo bookingów. Popularność zawsze niesie za sobą odpowiedzialność. W jego muzyce, co prawda nie było agitacji, bo elektronika często zyskuje odpowiednie polityczne znaczenie w zależności od kontekstu, w jakim występuje. Zapomniał jednak (lub co gorsza nie wiedział), że to mniejszości seksualne stworzyły fundamenty pod rozwój tego, co dziś nazywamy kulturą klubową. Dlatego trzeba bronić takich wartości jak otwartość i tolerancja.
Czasy mediów społecznościowych potrafią stabloidyzować wszystko i poważane portale, takie jak FACT Magazine, robiły gorące newsy z niesmacznych tweetów. Mowa o Kemalu, szefie Berceuse Heroique, który napisał przez oficjalne konto wytwórni, że „śledzenie dziewczyny przez trzy godziny po Londynie, tylko dlatego, że ma najlepszy tyłek na świecie, wcale nie jest przestępstwem”. Wpis ma wyraźnie zboczony podtekst, a przy okazji krytyce poddano kontrowersyjną identyfikację wizualną labelu, która operuje podobnie prowokacyjną estetyką co kiedyś Joy Division – łączy wojenne obrazy i mocne cytaty. Poza komentarzami ludzi z Panorama Bar czy Boiler Room i chwilowym cyfrowym fermentem, nie wywołało to jednak szerszej dyskusji nad seksizmem w świecie klubowym, która wciąż jest ważniejszym problemem niż to czy paru gości z małej oficyny jest szowinistami, czy po prostu się wygłupiali, tak naprawdę nie robiąc nikomu krzywdy (poza samymi sobie przez negatywny feedback w sieci).
fot. Filip Furmańczak
Kiedyś The Quietus pisał o wtórnej mizoginii w muzyce elektronicznej, zwracając uwagę na to, w jak wielu kontekstach wciąż wykorzystuje się kobiece ciało do promocji imprez i muzyki elektronicznej. Wiele kanałów na youtubie do zripowanych kawałków dorzuca quasi-erotyczne fotki jak z reklam American Apparela, bo ludzie chętniej klikają w wypięte tyłki. „Panie wchodzą gratis” to już klasyk w polskich klubach, ale nawet hipsterskie dyskoteki lubią poszczuć swoich klientów cycem na plakacie, w czym kryje się obietnica, że to towar jak każdy inny, i dla kolegów didżeja, i melanżowych nuworyszów. Chodzi o to, że clubbing w swoich początkach miał być rewersem ulicy dla wykluczonych i zaprzeczeniem rockowego świata, gdzie panował podział na gwiazdy i groupies. Teraz odrzucił pierwotne schematy i zamiast mitycznego – “Peace, Love, Unity, Respect” zmierza w stronę ”Like, Booking, Gig, Attending”. Każdy środek promocji wydaje się adekwatny, by podtrzymać hajp – szczególnie gołe dupy, bo to wciąż w dużej mierze męska i feudalna kultura.
Wystarczy spojrzeć jak spekuluje się na kulcie jednostki, bo dziś sety didżejskie potrafią kosztować tyle, co kiedyś koncerty całych zespołów. Czy nie wydaje się abstrakcyjne to, że gwiazdy EDM-u dostają ćwierć miliona dolarów za wciskanie paru klawiszy? I to jest, parafrazując Pikettiego, „Kapitał Techno XXI wieku”, mimo że podział na underground i komercję ciągle się rozmywa. Dla kogo więc są te kluby i agencje – dla tańca czy dla przemysłu? Didżeje zaczną nam towarzyszyć na otwarciach centrów handlowych, a za zobaczenie legendy będzie się płacić ponad 100 złotych. To pewnie nieuniknione, jednak lepiej taki procesy spowalniać i wspierać swoich lokalsów zamiast linie lotnicze, bo Polska to wciąż skomplikowany rynek, gdzie łatwo rozpuścić publikę.
Nie zbierać zagranicznych headlinerów jak kart z piłkarzami, wychodzić do klubów w geście zaufania dla ziomków, a nie w strachu przed wykluczeniem z afteru i stawiać więcej na spontaniczność i nieformalność, niż sety odgrywane co przystanek dla tak samo anonimowych tłumów. Z drugiej strony nigdy nie mieliśmy takiego dostępu do muzyki jak dziś. Błogosławieństo, bo w necie spiracono pewnie większość tego, co kiedykolwiek wydano, przekleństwo, bo apetyt rośnie w miarę ściągania i nigdy nie zamkniemy, uzupełnimy, skończymy swojej kolekcji.
Osobiście zaniechałem robienia rankingów płyt czy singli z danego roku, bo i tak ciągle grzebię w starociach. W 2015 wskazałbym płyty Heleny Hauff i DJ Richarda, trudno je nazwać arcydziełami, ale są wyraziste. Czytałem z nimi wywiady, widziałem na żywo i myślę, że ogólnie są postaciami bardzo cool.
Słowa „techno” nikt już się w Polsce nie boi, o czym świadczą „Technoranki” i masa innych facebookowych stron ze śmiesznymi technonazwami. Można szydzić, że młodzież z plecaczkami „pozdro techno” nic nie kuma z historii tej muzyki i zwyczajnie żeruje na modzie, ale w sumie to nikt nie ma jedynego patentu na granie i rozumienie „techno”, więc jest to dobro wspólne i chyba wciąż bardziej muzyka do tańczenia, niż futurystyczny manifest (jakby chciał Jeff Mills). Ale w narodziny tego brzmienia są wpisane pewne wartości, o których mowa była wcześniej i chodzi o to, aby nie przestać ich promować, pokrywając wyblakłą czernią ciuchów z sieciówek.
W kraju mamy kolejną falę rodzimych producentów i releasów, która wzbudza zainteresowanie za Odrą i Bugiem. W czasach Pets mówiło się o „Polish House Mafia”, Transatlantyk ukuł za to pojęcie „Polo House’u”. Jest Matat Professionals, Naphta, Selvy, Lutto Lento, pomysłów wciąż nie brakuje Sienkiewiczowi, Sojce, Phantomowi, Chino, Eltronowi czy SLG. Szkoda, że nie ma już Pol_onów, jest za to Das Komplex. Nowym przedsięwzięciem jest label MOST, który startuje pod oficyną PROSTO i ma zbierać postaci z różnych producenckich rejonów, wykorzystując infrastrukturę i dystrybucję hiphopowego imperium. Płyty wydaje też Maciek Sienkiewicz w swoim Father And Son Records And Tapes, ruszają Brutaż i Rotten Periodicity. Technosoul dalej robi dobrą robotę, i jako kolektyw muzyczny i organizatorski, skupiając wokół siebie dużo surowej energii i ambitnych figur.
Festiwale istnieją i jest ich coraz więcej, w ogóle wszystko idzie powoli do przodu i czasem mam nawet wrażenie, że to nasze polskie zacofanie czy opóźnienie w stosunku do zachodu, może w przyszłości okazać się atutem, bo nie pozwoli się nam tak szybko nudzić i zblazować. Do gry wrócił Ekwador w Manieczkach, co ciekawe w ten sam weekend, w którym odbywał się Unsound i te na pozór odległe światy, mają ze sobą więcej wspólnego niż mogłoby się wydawać. I nawet jeśli słowo “wixa” pochodzi od niemieckiego “Wichser”, to takie “Wixapol” brzmi już całkiem swojsko i pobudza coraz więcej „jadącej wiary”.
Tekst: Mateusz Kazula