Żal, że nie da się być na dwóch scenach naraz – AUDIORIVER 2017 RELACJA
Artykuł
Przed Wami relacja z Audioriver 2017, która stara się uchwycić to co działo się na najciekawszych występach techno i house festiwalu.
Liczący sobie 120 tysięcy mieszkańców Płock w ubiegły weekend najechało 30 tysięcy spragnionych rejwu dusz z całej Polski. Okolice Starego Rynku i plaża nad Wisłą zamieniły się w jedną wielką imprezę, przed którą nie było ucieczki. Nikt z przybyłych nie miał zamiaru się oszczędzać, wielu z nich ostatni tydzień lipca ma na stałe wpisane w kalendarzu urlopów, a eksploracja festiwalowych atrakcji była tak zajmująca, że niektórzy zapominali pójść spać. Przez dwie noce.
Tumult dochodził z każdego kierunku. Tańczono, byle jak, ale nie do byle czego od Audiopola, poprzez teren festiwalowy na plaży, pod ratuszem, przy Audiobarze, przy Bassriver, na trawniku przed sądem okręgowym i na terenie Sun/Day kończąc. Nie ważne gdzie nocowałeś, na polu namiotowym, przydrożonym hotelu czy na jednej z wielu podłóg do wynajęcia, zewsząd docierał bas.
Dołączyłem do jednej z zapewne tysięcy zorganizowanych wycieczek i wylądowałem na płockim rynku w piątek wieczorem, dzięki poznańskiemu „Wesołemu Autokarowi”, wpadając od razu w festiwalowy tumult i korek w wejściu. Zbiegłem ze skarpy z Mają, jedną ze swoich fotografek, z prędkością gabberowego kawałka, bo litry wypitego piwa w autobusie, które przełożyły się na ilość przystanków po drodze i tak skutecznie opóźniły nasz przyjazd.
Pierwsze, czego mi zabrakło w jakże dobrze mi znanym audioriverowym krajobrazie, to brak wielkich agregatów zdmuchujących cię gorącym powietrzem z głównego festiwalowego traktu na piach. Zdecydowanie „odgraciło” to pole widzenia, na którym też ukazały się strefy do odpoczynku. A może były już tam w poprzednich latach? Nigdy nie miałem czasu się na nich rozgościć, i tak też zapowiadało się tej nocy, bo piątkowy timetable pękał w szwach od konkretów.
Zatopiliśmy się w głąb niebieskiego światła Cities Tent, małego i uroczego z zewnątrz namiociku, w którym można było usłyszeć przedstawicieli lokalnych scen. Podczas tego weekendu byli to reprezentanci Poznania i Górnego Śląska.
Nasz pierwszy odhaczony na rozkładzie występ to Conradq i Juniore, moi mocodawcy z Muno.pl. Impreza już kręciła się w najlepsze, było jeszcze przed północą, ale tłum był już rozgrzany, a atmosfera parna i duszna, z czego chyba już słynie to miejsce.
Występ duetu musieliśmy podzielić z setem Bena UFO na T-Mobile Electronic Beats Stage, która – jak co roku – oferowała najciekawsze zagraniczne występy. Szef Hessle Audio jak zwykle grał coś pomiędzy techno a house, pełne brytyjskich wpływów czy tribalowych, egzotycznych rytmów.
„Tam fajnie grali, tam też i ten typek też spoko” – pierwsze wrażenia z pierwszych minut na Audioriver ever mojej fotografki w sumie dobrze obrazują muzyczny program festiwalu.
Następni w kolejce byli zawodnicy z Detroit, The Belleville Three. Atkins, May i Saunderson robili użytek z rozłożonych trzech djskich zestawów, które zajęły niemal całą szerokość sceny. Nie mam pojęcia w jakim miksowali systemie, ale robili to niezwykle szybko, przeszkadzając sobie czasem dla zgrywy. Kawałki zmieniały się co mniej niż minutę, a jeśli dali chwilę wytchnienia w miszmaszu ścieżek, to tylko po to, żeby zaraz dołożyć 2x razy mocniej. Całego tego zamieszania pilnował Carl Craig, który chwilę wcześniej dał chilloutowy koncert na main stage. W swoim kapeluszu stojąc za plecami trójki wyglądał jak szeryf. Najwyraźniej będąc w opozycji, znajomy z Poznania biegał w pióropuszu po „parkiecie”. Porwali publikę i nakręcili naprawdę imprezowy kilmat, który spodziewasz się zastać na letnim festiwalu muzycznym.
Swoją profesorską precyzją i matematyczną dokładnością w muzyce nieco ochłodzi atmosferę po nich kolejny przedstawiciel Detroit, Robert Hood. Jego z kolei pilnowała córka, która siedziała tuż za nim.
Luke’a Slatera i jego kultowego projektu Planetary Assault Systems już nikt nie pilnował, co zaowocowało jednym z najciekawszych występów festiwalu. Czuć było w tej muzyce ten high-tech sound, podmuch ciśnienia niósł się przez „parkiet”. Występ PAS leciał energią cały czas w górę, ścieżki wchodziły, nachodziły i schodziły tworząc brzmieniową pornografię w stylu sci-fi techno.
Następny po nim był Concept of Thrill, jeden z moich ulubinych rodzimych producentów techno. Swoim graniem wywołał złowrogą mgłę, a może to był raczej zwiastun czegoś, czego najbardziej się bałem na tegorocznym festiwalu. Dowództwo w cyrku przejął najprawdziwszy „król Tulum”, Solomun.
Jestem siódmy raz na audio, ale nigdy jeszcze chyba nie widziałem takich tłumów przed namiotem.
Schowałem kurtkę do plecaka, wziąłem ostatni łyk wody, przeżegnałem się i wbiłem w cyrkową dzicz mokrych ciał i techhałsowych bitów. Trafiłem do namiotu w momencie niezwykle długiego breakdownu, który pewnie niektórym cyrkowcom podniósł ciśnienie do niebezpiecznych rejestrów. Jakieś arabskie brzmienia, hipnotyczne wokale połączone z narastającą bez końca perką i białym szumem – klasyka nurtu. Starałem się przedrzeć jak najbliżej, ciśnienie wciąż rosło i nagle „bum”, poszli… Wszyscy razem z dropem i wystrzałem z armatek CO2. Solomun na pewno wywijał swoje słynne ruchy rączką, ale nie widziałem tego, nie mogłem. Setki tancerzy i ekstaza unosząca się w powietrzu mi zasłaniała. Nie mogłem podejść bliżej niż z 10 rzędów przed scenę, obiekt histerycznego klubowego kultu chronił szczelny kordon najwierniejszych psychofanów, a sam Mladen pozostał dla mnie czarną plamką na tle wizualizacji, legendą, mitem, memem.
No ale żeby nie było tak tylko ironicznie, to chwile później zagrał „Kaltes Klares Wasser” w oryginale, a nie jakimś mrocznym remiksie, więc zawsze coś.
Obudziłem się rano połamany na karimacie na sali gimnastycznej Małachowianki i spojrzałem w swoje notatki na telefonie, zwłaszcza na zawiły fragment o Solomunie i przypomniał mi się tekst z „Lęku i Odrazy w Las Vegas” – „Zdaje się, że na tym etapie swojej opowieści Doktor Duke zaliczył kompletny odlot; oryginalny rękopis staje się nieczytelny”. Nie byłem jakimś wyjątkiem, którego nie porwał festiwal.
W drodze na rynek pełny wystawców z całej Polski i rejs On Boat przypomniało mi się, że przecież zeszłej nocy Dtekk występował dwa razy (!), a ja ani razu go nie słyszałem. Absolutnie wszyscy mówili, że to były najlepsze techno sety ubiegłej nocy. No cóż, na pierwszy po prostu nie zdążyłem, na drugi przez dezinformację czekałem na EB stage, a nie w Circusie. Rozmyślania nad istotą tej sprawy przerwał sam festiwalowy czarny koń z Białegostoku.
Pierwszy set grałem praktycznie na początku Circusa, na pewno był bardziej wypełniony głębokimi dźwiękami. Płyty trochę mi smażyły przez piach, igły uciekały ze ścieżek, ale jakoś to wyszło, a energia była fajna. Pół godziny po swoim secie dowiedziałem się, że być może będę potrzebny drugi raz (Enrico Sangiuliano przez problemy ze swoim lotem, spóźnił się godzinę na swój występ – przyp. red.). O północy zacząłem grać ponownie i to na pewno była największa publiczność, przed którą miałem okazję występować. Okazało się, że te najmocniejsze, najbardziej imprezowe i „transujące” płyty nie zostały zagrane za pierwszym razem, więc było grubo. Zagrałem m.in. ukochane Dadub w remiksie Rrose, na którego dropie odpalili te armatki CO2, a ja się przestraszyłem jak nie wiem co.
Dtekk nie był jednym przedstawicielem polskiego klubowego piekiełka, którego można było spotkać na patelni płockiego rynku przy 30°C. Żar z nieba lał się na stoiska m.in. Smolnej, Prozak 2.0, Letnie Pranie Mózgu, Luzztro Records, Othercult, Vinylgate czy Side One. Targi Muzyczne Audioriver są koncentracją jeszcze jednego ważnego powodu, dla którego ludzi tłumnie przyjeżdżają na audio. Potencjał networkingowy jest nieoceniony, na tych stoiskach spotkasz didżejów, producentów, promotorów, właścicieli klubów czy wytwórni, albo organizatora festiwalu na parkiecie.
Chwilę póżniej byliśmy już na łodzi, czekając na start rejsu On Boat. Lekką elektroniką połączoną z brzmieniami trąbki przywitał nas duet MamJazza, który uzupełniał sielankową atmosferę pełną słońca i chłodnych podmuchów wiatru. Nigdzie w mieście się tak nie ukoisz i nie „zatrzymasz” na chwilę jak na tej łódce. Oczywiście, są też tacy, którzy nigdy nie mają dość i zrywali parkiet przed djką.
Może i „kierownikami melanżu” On Boat są przedstawiciele C&C Bookings i Szajse Records, ale ostatnie słowo na „Mariannie” należy do kapitana Pielacińskiego, z którym uciąłem krótką rozmowę.
Uważam, że to jest jedna z najlepszych imprez, jakie odbywają się u nas na statku w Płocku, zapytania o takie rejsy pojawiają się już krótko po festiwalu. Takie rejsy, takie imprezy, są potrzebne i jak widać mamy coraz więcej gości, młodzieży, która chce się z nami bawić bezpiecznie na naszej jednostce pływającej. Jak widać, wszystko idzie zgodnie z planem, a samo Audioriver nie da się porównać do żadnej innej imprezy w Płocku.
Rejs dobiegł końca, zasalutowaliśmy kapitanowi i udaliśmy się na Audiopole, które leży po zupełnie drugiej stronie terenu festiwalowego co przystań. Miałem tam do zagrania set b2b z wcześniej wspomnianą Mają. Na miejscu jak zwykle, mieszanka ludzi, którzy jeszcze nie zmrużyli oka i tych, co szykowali się na wymarsz na teren festiwalu. Słońce, piasek, chłód od rzeki i piwa, znów sielankowo i przyjemnie.
No ale dość tego oszczędzania się, czas ruszyć na festiwal. Ponownie zaczęliśmy noc w Cities, ponownie z przytupem. Na Górnym Śląsku najwidoczniej się nie patyczkują, jak tylko wpuszczono Capo przed mikser to od razu wystrzelił z bitem. Świetnie jest zobaczyć ludzi, którzy ciężko pracują na rzecz swoich lokalnych scen w festiwalowych oprawach. Trudno nie było zostać jeszcze na chociaż chwilę na Urloop, przez show jaki zrobili na scenie. Słyszałem w tym namiocie same świetne sety, jestem pewien, że wszyscy dali radę, w końcu nikt by nie zmarnował takiej szansy, a sama ta scena stała się bardzo ważnym miejscem festiwalu, a nie tylko pobocznym dodatkiem.
Nadszedł czas na mitycznego Moodymanna, który mieszał disco, funk, house i acidowe sztosy z finezją i lekkością godną podziwu, serwując jeden z najbardziej zróżnicowanych setów festiwalu.
Dla kontrastu udaliśmy się na live Vitalica, który swoją instalacją rozświetlił Main Stage. Gryzące basy i żywa perka robiły robotę, było to bardziej brzmienie „main” niż „under”, ale wciąż pełne energii. Sama instalacja nad głową Francuza prezentowała się świetnie, szkoda, że obserwowałem ją tylko lewym okiem. Do prawego wpadł mi piasek. Wyobraźcie sobie gościa, który płacze, krzywi się z bólu i stara się wlać sobie wodę do oka z butelki i tańczyć jednocześnie. Na samym środku Audioriver.
Wszystko wskazywało na to, że już resztę festiwalu spędzimy na Electronic Beats, po drodze wpadliśmy jeszcze po znajomych do Circusa, gdzie Stephan Bodzin jako kolejny katował ludzi nieskończenie długim breakdownem, przy akompaniamencie wycia całego parkietu.
Na Electronic Beats duet Exium snuł swoją fuzję hipnotycznej i zakręconej elektroniki, płynnie i hipnotycznie wchodząc w szarość poranka. Zafundowali trochę spokojniejsze flow, niż to co nadchodziło, bo za kulisami do występu szykował się już Dax J, który dla wielu był gwoździem programu festiwalu. Przyszło mu przypieczętować zamkniecie tej sceny. Obserwowałem to już wszystko z trawnika na „wzgórzu”, zwyczajnie padły mi już baterie. Przyszedł czas na małe refleksje, a dokładniej żal, że nie da się być w dwóch miejscach naraz, albo dokładniej, na chociaż dwóch festiwalowych scenach na raz.
Może i 3h snu nie pozwoliły naładować baterii, ale pozwoliły na uczestnictwo w Sun/Day w parku między ulicą Mostową a Rybaki. Strefa gastro, leżaki, trochę cienia i zieleni mogą pomóc w dojściu do siebie po dwóch nocach festiwalu, ale Sun/Day to także dwa parkiety, które z każdą godziną wypełniały się coraz bardziej, mimo upału.
Audioriver znalazło swój sposób i metodę na sukces, rok w rok wyprzedając wszystkie bilety, jednocześnie zwiększając ich ilość. Za każdym razem organizatorzy serwują produkt na równie wysokim poziomie, piękny festiwal, wiesz czego się spodziewać bez niespodzianek. Z tak mocno ugruntowaną pozycją na rynku i i takim zapleczem, ciekawe w jaką stronę organizatorzy będą rozwijać imprezę w przyszłości i co jeszcze zobaczy płocka plaża.
Tekst: Mariusz „Zariush” Zych
Zdjęcia: Maja „Cosmaya” Wesołowska