Lali Puna

LALI PUNA – to zespół, który chwalą niemal wszyscy – nieśmiałe, nieco sentymentalne nastolatki, zapatrzone w okno albo chlipiące w poduszkę, ich licealni koledzy z torbą pełną książek, ale i ci z deskorolką pod pachą, wyemancypowane studentki, debiutujący ambitni dziennikarze, artyści – spełnieni i sfrustrowani, fanki lumpeksów i „panny modne”, młodzi ojcowie, wreszcie stateczni, nieco już melancholijni przystojniacy w sztruksach, czasem w eleganckich prochowcach i ich przyjaciółki z dyskretnym makijażem, pełne gracji i pachnących tajemnic.
Lali Puna przypomina nam wszystkim, jak wiele znaczyć może jeszcze muzyka pop. Przypomina po raz kolejny – nową płytą „Faking The Books”. Głos skośnookiej Valerie budzi tęsknoty na co dzień spychane na drugi plan, przywołuje dziecięce nadzieje, rodzi pragnienie porządku. Lali Puna nie jest jednak ani naiwnie sentymentalna, ani neurotycznie smutna. Piękno ich muzyki to dyskretny szept, egzotyczna erotyka, ukojenie, ale i rytmiczny puls, roześmiane melodie, życiodajna energia całej grupy, ruch.
Valerie, w której żyłach płynie krew brazylijsko – koreańska, dorastała w Lizbonie, teraz mieszka w Berlinie. Wygląda na nieco wystraszoną licealistkę, mogłaby być młodszą siostrą Bjork. Nie wiadomo do końca skąd przybyła i dokąd pójdzie dalej. Nie tylko dla niej Lali Puna to spełnienie obietnicy magicznej przygody.
Grają z nią ludzie, których znamy z takich zespołów jak jazzowe Tied And Tickled Trio, pop-rockowy Notwist, alternatywno elektroniczne Couch i Console. Każde ich spotkanie to deszcz pomysłów, dreszcz wspólnie przeżywanych emocji. Lali Puna to kalejdoskop muzycznych wrażeń, swobodna synteza tego, co najciekawsze we współczesnym graniu. Nic dziwnego, ze zachwycają nią muzycy z zespołów tak różnych jak Radiohead, Underworld, Saint Etienne.
„Faking The Books” to trzecia płyta Lali Puny. Sukces poprzedniej – „Scary World Theory” nie wystraszył Valerie ani jej kolegów. Ich muzyka rozkwitła – nabrała kolorów, rumieńców, brzmi zdrowiej, pełniej, swobodniej. Znów w głowie zostają melodie cudownie dopełniające misterny wzór każdej z kompozycji: sploty najdziwniejszych elektronicznych brzmień, rozrzuconych – pozornie nonszalancko – gitarowych akordów, basowych akcentów, zdyscyplinowanej perkusji .
To współczesny pop, który jednak nie pasuje do naszego „tu i teraz” – świata małych kłamstewek, cynicznych gierek, przepychanek, nieustannej rywalizacji. Aura, jaką roztaczają dźwięki Lali Puny znana jest jednak każdemu – to refleks czasu, o którym zapomnieliśmy, który uznaliśmy – za namową innych – za utracony, nieprawdziwy, niebyły. On płynie równolegle do strumienia hałaśliwej i nerwowej codzienności. Nic więc dziwnego, że nowa płyta zespołu to swoiste deja vu…nie podróż sentymentalna, lecz wyprawa w poszukiwaniu doznań bezpośrednich i intensywnych.
O „Faking The Books” można by napisać książkę, to bowiem album, który opowiada subiektywną historię niezależnego popu, rocka, elektroniki ostatnich 25-lat. Takimi płytami były wcześniej krążki The Jesus And Mary Chain, My Bloody Valentine, Pixies, Afghan Whigs, Mouse On Mars – Lali Puna jest kolejną grupą, która przedwartościowuje rockową tradycję, zachwycając erudycją, jednocześnie nie traci oryginalności i siły prywatnego wyznania.
Melodyczny czar Lali Puna, podobnie jak pokrewnego Notwista, należałoby chyba wywieść ze szkoły brytyjskiej nowej fali – na „Faking The Books” zespół wciąż potrafi wykreować intymną aurę, którą zachwycali bohaterowie tamtych czasów -ci bardziej znani jak New Order, i ci kultowi – przede wszystkim grupy ze znakomitej wytwórnii Postcard (Josef K, Orange Juice) i pokrewne im dusze: outsiderzy w rodzaju Felt czy Go Betweens (choć ci ostatni to Australijczycy).
Lali Puna czaruje melodiami, tym razem jednak indie -popowa kolorystyka zderzona jest z rytmiką wskazującą na inspiracje krautrockowe czy post-punkowe: jedni odnajdą transowość przypominającą The Fall czy Wire („Geography – 5)) inni dosłuchają się wspomnień industrial-electro spod znaku Cabaret Voltaire czy wczesnego Human League (” People I Know” „Small Things” „Alienation”). Niemcy, choć rytmicznie ożywieni, nadal potrafią czarować lirycznymi impresjami, w czym przypominają ekscentrycznych outsiderów z 4AD – Piano Magic i His Name Is Alive ( w zakonczeniu płyty: „Alienation”, „Crawling By Numbers”).
Nieco inną funkcję niż na „Scary World Theory” pełni też elektronika.Dokonania sceny brytyjskiej, głównie artystów z Warpa: Autechre czy Luke’a Viberta, i twórców z Kolonii czy klikającego Berlina co bardziej otwartych nauczyła, że maszynki potrafią hałasować równie skutecznie jak gitary. Na tej płycie brzmienia elektroniczne doskonale zagęszczają rozedrganą tkankę dźwięku – są mniej post-torococowe, nie tak obłe i szkliste – raczej zgrzytliwe i celowo zabrudzone.
No i podstawowa różnica, w porównaniu z „Tridecoder” i „Scary World Theory” – obnoszoną wcześniej europejskość Lali Puny na „Faking The Books” zagłuszają echa fascynacji zza Oceanu. Oprócz oczywistych patentów postrockowych, słychać tu przede wszystkim szkołe gitarowej sceny indie z minionej dekady. Lali Puna co prawda zachowuje chrakterystyczną melodykę, ale napięcie buduje już nie poprzez gradację szeptów i delikatnych klików, ale przy pomocy patentów żywcem wziętych ze sceny emo, z kanonu amerykańskiej sceny collegowej czy nawet hardocre’owej..
Czasem słychać , że Valerie potrafiła okiełznać kolegów z zespołu – wtedy w muzyce rezonują kobiece echa Throwing Muses, Belly, czy nawet Jale i Velocity Girl. Częściej jednak uszy atakuje motoryczny puls niczym z Girls Against Boys („Call 1-800 – fear”), w uszach zostają rytmiczne akcenty jak z bandów Dischordu (zwłaszcza. Jawbox w „Geography – 5”) to znów poraża zimny garażowy electro-chłod niczym z Suicide, Big Black czy Six Finger Satellite („B-Movie”) lub psychodeliczny garażowy zgiełk rodem z Man Or Astroman.
Z kolei „Grin and bear” – z mocnym basowym wejściem (to częsty patent – szkoła New Order, ale i Tortoise czy Albiniego) brzmi prawie jak Sonic Youth czy Blonde Redhead w coverze Neila Drake’a, no – może trochę mniej schizofrenicznie, bo bez tak rozjechanych gitar, co nie znaczy, że mniej intensywnie.
Dla każdego, kto śledził ewolucję muzyki rockowej w ostatnich dwudziestu latach, fascynacja amerykańską sceną indie i brytyjską nowo falą nie jest jednak żadną sprzecznością – wszak Girls Against Boys czy Jawbox nigdy nie ukrywali swego podziwu dla The Fall, New Order, Josef K, Gang Of Four czy The Wire.
Koło historii w muzyce rockowej zamknęło się już dawno, dlatego Niemcy umiejętnie wykraczają poza gatunkowe schematy i unikają retro stylizacji, a ich prywatna podróż w czasie przez ostatnie ćwierćwiecze z pewnością wielu dostarczy niemało – nie tylko nostalgicznych – wzruszeń.