I Love Techno 2014 – RELACJA MUNO.PL
Relacja
"Techno, przez prawie dekadę odsuwane ustawicznie w cień, na powrót otrzymało palmę pierwszeństwa" - zapraszamy do przeczytania obszernej relacji z belgijskiego festiwalu I Love Techno, który w tym roku wrócił do swych korzeni!
Kolejna odsłona kultowej imprezy odbywającej się co roku w halach Flanders Expo w belgijskiej Gandawie już za nami. W ciągu 19 lat rozrosła się z undergroundowego wydarzenia dla kilkuset zapaleńców do wielkiego święta elektroniki, śledzonego w internecie przez milion fanów. Ale nawet weterani, którzy pamiętają skromne początki I Love Techno, nigdy nie mogą być pewni, czego spodziewać się po nadchodzącej edycji. Tym razem, wyjątkowo, mogliśmy usłyszeć… techno.
Gdybym ktoś, kto nigdy nie słyszał o I Love Techno, poprosił mnie o zwięzły, jednozdaniowy opis, spróbowałbym tak: na pięciu scenach, oznaczonych różnymi kolorami, występują czołowe postacie ze świata elektroniki. Czy grają techno? Tę kwestię należy rozwinąć, bo profil każdej edycji jest nieco inny, wbrew nazwie sugerującej, że będzie to zawsze właśnie techno. Wręcz przeciwnie, w ostatnich latach zostało ono zepchnięte na dalszy plan, ustępując pola takim gatunkom jak dubstep czy trap, a wśród wykonawców mogliśmy znaleźć nawet takich „gigantów techno” jak Martin Garrix. Ale że impreza i tak się wyprzedawała, organizatorzy mimo uszu puszczali kąśliwe uwagi starszych fanów, że wypadałoby zmienić jej nazwę na I Love EDM. W końcu jednak poszli po rozum do głowy i uznali, że nie opłaca się rozmywać wizerunku swojej marki. Techno, przez prawie dekadę odsuwane ustawicznie w cień, na powrót otrzymało palmę pierwszeństwa. Jak to wyglądało z bliska?
Na rozkopane z powodu remontu perony dworca w Gandawie wylewa się młodzież przybyła pociągami ze wszystkich stron. Większość rozgrzała się podczas podróży, jest kolorowo i głośno, w tunelu jak zwykle ktoś intonuje motyw z Seven Nation Army. Nieliczni pasażerowie nieświadomi nadchodzącego wydarzenia, patrzą ze zdziwieniem na wielojęzyczny tłum. Przyjezdni reprezentują kilkadziesiąt krajów z całego świata, ale pomimo tego, że Gandawa ma turystom wiele do zaoferowania, nikt nie jest zainteresowany pięknymi zabytkami. Wszyscy od razu po wyjściu z dworca ustawiają się w kolejce do busów i tramwajów, które tego dnia kursują tylko na trasie prowadzącej do Flanders Expo. Niektórzy ewentualnie odwiedzają okoliczne bary, ale i oni niedługo skierują się w stronę hal. Tam też jest pełno ludzi, dopijają niedopitki, czekają na znajomych albo jedzą frytki ze smażalni na kółkach – te nawet w takim miejscu wyglądają apetycznie, w końcu to jedna z belgijskich specjalności. W tym roku wchodzi się w innym miejscu niż zwykle, bo i układ poszczególnych scen jest nietypowy. Zaraz to sprawdzimy, trzeba jeszcze zostawić rzeczy w szatni, dać się obmacać ochroniarzowi, i już jesteśmy w głównym hallu, już możemy odkrywać świat I Love Techno.
Pierwsze co rzuca się w oczy stałym bywalcom, to brak kolorowych napisów nad wejściami do poszczególnych sal. Zwykle wystarczyło obrócić głowę, żeby zobaczyć je wszystkie – Red Room, Green Room, Yellow Room, Orange Room, Blue Room. Wszystkie identyczne, symetrycznie rozmieszczone. Teraz widać tylko trzy pierwsze, z czego jedynie dwie w tej formie co zawsze. Yellow jest wyraźnie większy, wygrodzony z głównej hali ścianą wielobarwnych kontenerów. Do Blue prowadzi specjalny korytarz, jako że jest to największa scena, urządzona w sąsiednim budynku. A Orange… Orange w ogóle nie ma. W ostatnich latach kojarzony głównie z dubstepem, był omijany szerokim łukiem przez miłośników techno. Teraz został im zwrócony pod nową, bardziej adekwatną nazwą – Black Room. To ważna zmiana, wiele mówiąca o nowym-starym wizerunku całej imprezy, ale jednak głównie symboliczna – Czarny Pokój to zdecydowanie najmniejsza sala, a i lineup jest najskromniejszy, nie ujmując nic Redheadowi czy Pfirterowi.
Idziemy tam na dobry początek. Tak naprawdę to nie jest nawet osobna sala, a przestrzeń wydzielona z głównej hali ciężkimi, czarnymi kotarami. W środku niewielki bar i podobnych rozmiarów podest dla DJ-ów po drugiej stronie. Prawdę mówiąc, nawet dodatkowa scena postawiona przez Red Bulla w zeszłym roku była bardziej okazała. Za konsolą szaleje trudna do zidentyfikowania postać. Szybkie zerknięcie w timetable (w wygodnej aplikacji, bo na odcyfrowanie literek na papierowej ulotce jest zawsze zbyt ciemno) wyjaśnia, że to zwycięzca konkursu dla fanów na najlepszego seta. Radzi sobie całkiem nieźle, ale że w tym czasie w innych miejscach grają również Paul Woolford czy Marco Bailey, przenosimy się.
Green Room. Wygląda niezmiennie od wielu lat. Jedna różnica, o której uświadamiają mnie przechodzący obok goście, sam bym tego nie zauważył – tylko jeden bar zamiast dwóch. Dla nich to duża wada, ale tak naprawdę wyszło na dobre. W sali jest duszno, a przy większej ilości alkoholu łatwo o szybki zgon. Zwykle co chwilę trzeba było ustępować drogi sanitariuszom z noszami. Tym razem było lepiej, ale i tak nie brakowało takich sytuacji, zwłaszcza że ludzie zawsze będą szukać dodatkowych wrażeń. „You have some drugs, some extasy?” – sam nie wiem, ile razy usłyszałem to pytanie. Jakby mało wrażeń dostarczało to, co dzieje się na scenie. W tym pokoju w wydaniu bardziej deepowo-komercyjnym. Powrót do korzeni swoją drogą, ale bieżące trendy też trzeba śledzić. Jeśli ktoś swoją znajomość muzyki ogranicza tylko do Radia Eska, w tym miejscu i tak nie poczuje się zagubiony. Clean Bandit i Duke Dumont to autorzy hiciorów granych na okrągło, a Klangkarussell i Gorgon City także umiejętnie wpasowali się w te klimaty. Jedynie obecność w tym gronie projektu Superdiscount 3 stanowi odskocznię, w stronę francuskiego house’u. I to w najlepszym wydaniu, bo pod tą nazwą kryją się Etienne de Crecy, Alex Gopher i Monsieur Jo. Po 10 latach spowrotem wspólnie na scenie. Coś pięknego. A na zamknięcie Green Roomu (dosyć wczesne, koło 5:30) jeden z bohaterów AD 2014, Ten Walls i jego Walking with Elephants. Nie wymaga komentarza.
Yellow Room, pokój pod znakiem electro-kooperacji. Połowa występów to back 2 backi. Nie jakieś unikatowe i rewolucyjne, ale na pewno ciekawe. Francuska para o ugruntowanej pozycji, Brodinski i Gesaffelstein, w której niepohamowana spontaniczność i luz tego pierwszego tworzy efektowny kontrast ze stoickim spokojem i elegancją drugiego. Chociaż Gesa sam również potrafi nieźle szaleć za deckami, o czym można było przekonać się podczas ubiegłorocznej edycji Audioriver. A jeśli już jesteśmy przy naszym flagowym festiwalu, to jeden z ciekawszych duetów występujących w tym roku na płockiej plaży był obecny również we Flanders Expo. Nowa gwiazda Phantasy Records, Daniel Avery, wystąpiła u boku szefa tej wytwórni, Erola Alkana. Ostatnie B2B to twórcy hitu Let’s Go Dancing, czyli Tiga i Audion, świetnie odnajdujący się w różnych gatunkach – ale w zasadzie to samo można powiedzieć o każdym występującym w tej sali. Poza tym DJ i producent, którego nie trzeba przedstawiać – Boys Noize, lokalni bohaterzy Mumbai Science i debiutant na tej imprezie, pochodzący z Detroit Jimmy Edgar (koniecznie sprawdźcie jego Essential Mix sprzed pół roku). W Yellow Roomie mógłbym zamieszkać. Ale idziemy dalej.
Blue Room. Jeśli organizatorzy twierdzą, że normalnie w jednej sali mieści się 5 tys. osób, to tutaj wejdzie 2 razy więcej. Pierwszy eksperyment z uruchomieniem tak dużej, ale też oddalonej od reszty wydarzenia hali miał miejsce 2 lata temu, kiedy to postanowiono zorganizować tam scenę dubstepową. Taaak… Biorąc pod uwagę frekwencję, wyszło całkiem nieźle, ale tym razem nie ma mowy o takich ekstrawagancjach. Solidny skład złożony z samych zawodników pierwszej ligi ma przyciągnąć i zadowolić tłumy. I przyciąga. O ile jeszcze podczas seta Jamiego Jonesa czy kapitalnego live’a Underworld (który to już raz na I Love Techno), zakończonego nieśmiertelnym Born slippy. NUXX, w hali jest dosyć chłodno, o tyle podczas występu Paula Kalkbrennera najodpowiedniejszym strojem są same kąpielówki. Nie do końca pojmuję fenomen niesamowitej popularności Niemca, ale faktem jest, że nikomu innemu nie udało się podczas tej imprezy przyciągnąć tylu fanów. Po wejściu na jego występ jedyne co widać, to rozświetlone reflektorami morze ludzi, rozlane na całej przestrzeni pomieszczenia. Dostęp do barów niemożliwy, tak samo nie ma mowy o przeciśnięciu się nawet o kilka metrów bliżej sceny. A przydałoby się, bo postać Paula jest ledwo widoczna, tak że mamy wrażenie, że wszyscy zwróceni są po prostu w stronę kolorowych świateł, zamontowanych na ścianie. Jedyną ścieżkę stanowi wąski pas prowadzący do wyjścia, ale in on się zakorkował, bo wychodzący ludzie zaczęli się wracać. To zamieszanie to przez Sky & Sand. Nigdy nie byłem fanem tego numeru, ale trzeba przyznać, że to, co robi z publicznością jest imponujące. W tym momencie te tysiące głów zwróconych w stronę DJ-a są naprawdę zjednoczone w jakimś wspólnym przeżyciu muzycznym. Być może dla części z nich to jedyny utwór Kalkbrennera, jaki znali 😉 To prawdziwe ukoronowanie tego live’a, bo chociaż potem słychać jeszcze Aarona, to ludzie już teraz masowo opuszczają salę. A zaraz przecież wchodzi Loco Dice. Dajemy się ponieść fali, która wynosi nas na zewnątrz.
Red Room. Red Room to zawsze Red Room. Nawet kiedy dookoła dudni dubstep, trap, rap czy cokolwiek innego, to w Czerwonym Pokoju będzie techno. Najpierw wspomniany już Marco Bailey i The Advent. Potem zwrot w stronę bardziej elektrycznych brzmień za sprawą Dave’a Clarke’a, weterana ILT (nie było go tylko na poprzedniej edycji), i przede wszystkim Vitalica. Na koniec żywe legendy, Jeff Mills i DJ Rush. Jako jedni z nielicznych mieli do dyspozycji całe 2 godziny, choć w ich przypadku to i tak niewystarczająco. Tak jak nie wystarczyłoby wielu kartek na opisanie ich setów. Niech podsumowaniem będzie widok zwalistego Rusha, który co prawda gra dużo lżej niż kiedyś, ale przecież i tak mocno, wyraźnie wzruszonego i pokazującego złożonymi dłońmi serce w geście podziękowania dla publiki. Idealne zakończenie tej imprezy.
Zakończenie, bo choć według rozkładu na innej sali jeszcze przez kwadrans miał grać Len Faki, ochrona zagrodziła drogę i wskazała nam wyjście. A wyjście kolejny raz potwierdziło sprawność organizatorów, parę minut w kolejce do szatni i do widzenia. Jedynie ci, którzy w ferworze nieraz zbyt ostrej zabawy zgubili swoje numerki, nie mogli tak szybko wrócić do domów, ale i o nich pomyślano. Specjalny zespół obsługi notował, jak wyglądały ich ubrania, a potem wyszukiwał je wśród tych, które zostały na wieszakach. W tym czasie czekający na swoje rzeczy pechowcy leżakowali na wygrodzonym kawałku podłogi, wzbudzając ogólną wesołość wśród wychodzących. No cóż, przynajmniej mieli przed sobą jeszcze trochę czasu na tej imprezie… Sam też chętnie bym został, dłużej napawał się klimatem tej elektronicznego fiesty, ale ochroniarze widząc, że jestem już ubrany, stanowczo skierowali mnie na dwór. Uderzenie chłodu listopadowego poranka od razu przepędziło wszelką senność, której dzięki muzyce i tak w zasadzie nie czułem. Rozglądałem się za plakatem z datą kolejnej edycji, który zawsze wisiał gdzieś przy wyjściu, ale tym razem go nie zauważyłem. Być może data nie jest jeszcze ustalona. Prawdopodobnie będzie to druga sobota listopada. 20-lecie I Love Techno. Na pierwszej edycji pojawili się m.in. Richie Hawtin i Daft Punk. Powtórka z rozrywki z okazji jubileuszu? 😉 Czemu nie, trzeba by tylko jeszcze powiększyć parkiety. Niezależnie od tego, kto zagra – do zobaczenia!
PS . Serwis Earmilk wytypował 5 klasycznych tracków, które wystrzeliły parkiet w kosmos podczas tegorocznej imprezy. Wszystkie pewnie nieraz słyszeliście na żywo, więc tym bardziej możecie sobie wyobrazić, co tam się działo.
Jeff Mills – The Bells
Untold – Motion the Dance
MMM – Nous Sommes
Plastikman – Spastik
Zombie Nation – Kernkraft 400
Tekst: Andrzej Baranowski
Zdjęcia: facebook.com/iltfestival