Tauron Nowa Muzyka 2016 naszym okiem i uchem – RELACJA

Relacja

Jak co roku, byliśmy na festiwalu Tauron Nowa Muzyka. Jak co roku, wróciliśmy z Katowic bardzo zadowoleni. Co nam się podobało najbardziej, a co jeszcze wymaga poprawy ze strony organizatorów?

Do Katowic dotarliśmy stosunkowo późno, przez co na sam festiwal weszliśmy chwilę po 22 i nie zdążyliśmy na Main Stage, na której Atom ™ i Robin Fox prezentowali swój projekt Double Vision. Z relacji znajomych wynika, że ciężko przebić ten występ, zarówno dźwiękowo, jak i wizualnie, przez co tym bardziej żałuję nieobecności. Zaplanowany na ten czas koncert Roots Manuva niestety został odwołany z powodu złego stanu zdrowia artysty, udaliśmy się więc spokojnym krokiem na Red Bull Music Academy Stage, by posłuchać Kassem Mosse. Ten absolutnie nie zawiódł pokładanych nadziei i konkretnie rozgrzał parkiet w swoim acidowym stylu. Na wysokości zadania stanęli w tym roku też akustycy – nie wiem jaki był powód zeszłorocznej farsy dźwiękowej, jaka miała miejsce na RBMA Stage, ale w tym roku był naprawdę konkretny sound na tej scenie.
Następnie stery przejął Jamal Moss aka Hieroglyphic Being i zabrał słuchaczy w piękną podróż po swoim dość specyficznym spektrum muzycznym. Wolniejsze, techniczne beaty przeplatały się naturalnie z trance’owymi motywami i budowały napięcie charakterystyczne dla produkcji Jamala. Następnie przerywał lot świetnie dobranymi ambientowymi pejzażami, by porwać publiczność w bardziej eksperymentalne rejony acidcore’owych wstawek i znów powrócić do początku wycieczki. Całość skonstruowana była jak sądzę w 100% z autorskiego materiału Hieroglyphic Being, w końcu facet, który rocznie wypuszcza kilka albumów ma w czym wybierać. Osobiście zaliczam ten występ do najbardziej nieprzewidywalnych i udanych podczas całego festiwalu, a entuzjastyczne reakcje publiki szczelnie wypełniającej scenę o dość wczesnej przecież godzinie sugerują, że podobne zdanie musiało mieć nas więcej.

Fat Freddy’s Drop
Po tak angażującym występie przyszedł czas na poszukanie spokojniejszego klimatu, do czego wydawał się idealnie nadać Tent Stage, gdzie o północy za stery wchodzili King Midas Sound & Fennesz, a po nich legendarny brytyjski duet Plaid… Niestety, po raz kolejny scena ta nie była w stanie spełnić pokładanych nadziei, choć trudno jednoznacznie wskazać powód. Po pierwsze nagłośnienie było zbyt słabe (lub słabo ustawione), by sprostać tak wymagającym dźwiękowo artystom, co niestety trzeba zapisać organizatorom na minus. Jest to powtórka z rozrywki po tym, jak w zeszłym roku podobne głosy było słychać zewsząd przy okazji występu na tej samej scenie mistrzów z Autechre. Tak jak przy typowo klubowej muzyce jestem w stanie (niechętnie) przełknąć czasem braki w tej materii, tak przy takich artystach jak w.w. trójka po prostu trzeba zapewnić dźwięk na najwyższym możliwym poziomie. Poza tym sam namiot klimatem pasuje bardziej do festynu niż do nowoczesnego festiwalu muzycznego. Przy takim doborze artystów, pozbycie się tej mało wdzięcznej wizualnie bryły na pewno ucieszyłoby sporą część uczestników, zwłaszcza, że wokół niej rozlega się całkiem klimatyczna polanka, na której możnaby się delektować najwyższej klasy elektroniką. Mniej niepotrzebnej roboty miałaby też ochrona, która przy kilku wejściach do namiotu niechętnie musiała pilnować, aby czasem nikt z napojem nie wszedł do środka…
Poranek spędziliśmy więc znów w większości na RBMA Stage, gdzie świetnie zagrali najpierw Lena Willikens, a następnie Levon Vincent, który wraz z nadejściem świtu wyciągał z rękawa asa za asem, a do domu odesłał nas ponadczasowym Tears Of Velva „The Way I Feel” produkcji Kerriego Chandlera.
Jimmy Edgar

W drugi dzień festiwalu, mimo szczerych chęci, nie udało się dotrzeć na występy Shobaleader One, Deadbeat czy The Orb. Sobotnią noc zaczęliśmy od spaceru po terenie festiwalowym, a następnie długo wyczekiwanego występu Nowozelandczyków z Fat Freddy’s Drop. Nie wiem czy to nasze zbyt wysokie oczekiwania, czy zespół nie do końca złapał wspólny flow z publicznością, ale miałem wrażenie jakby czegoś brakowało. Nie zmienia to faktu, że tak klasowy zespół, nawet w ciut gorszej formie, ogląda się z wielką przyjemnością i takie przeboje jak „Cay’s Crays” czy „Blackbird” skutecznie rozbujały główną scenę. Równocześnie na scenie RBMA swoje wariacje na tematy kwasowe wykładał Ceephax Acid Crew, czego do dziś nie mogę odżałować, ale taki już los festiwalowicza, że czasem trzeba podejmować trudne decyzje ze względu na timetable.
Po kilku przystankach i miłych pogawędkach ze znajomymi, którzy tradycyjnie zjechali z najróżniejszych stron, została podjęta decyzja, aby sprawdzić co tam w trawie piszczy u Jimmy’ego Edgara… I to był strzał w dziesiątkę! Jimmy w swój godzinny set wpakował bardzo różnorodną, a zarazem spójną i ultra-taneczną selekcję, złożoną z klasycznego electro, techno, chicago house’u i różnej maści połamańców (m.in. swój świeżutki utwór „Hydrant”) i chyba niemożliwym było nie oddać się całkowicie tańcu. Naprawdę klasa! Następny był Matrixxman, którego jednak nie posłuchaliśmy zbyt długo, chcąc załapać się na drugi podczas tego festiwalu występ Uwe Schmidta aka Atom ™, tym razem wspólnie z Tobiasem zamykającego RBMA Stage i trzeba przyznać, że zrobili to z przytupem.
Wisienką na torcie dla wytrwałych okazał się „sekretny” występ Robaga Wruhme, który moim zdaniem bardzo udanie zamknął taneczną część festiwalu w godzinach rannych. Opinie na temat jego grania wydają się być podzielone, ale Robag jak to Robag… grał swoje! Trochę hitów (m.in. „Bad Kingdom” w remixie DJ Koze), sporo własnych produkcji, często przywodzących mi na myśl swoistą mieszankę minimalowego Berlina i Aphex Twina. Do tego umiejętnie dawkował tempo i szlagiery, których na dobrym festiwalu też nie może zabraknąć, zwłaszcza rano…
W niedzielny wieczór, na faktyczne już zamknięcie festiwalu udaliśmy się do przepięknej sali koncertowej Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, gdzie wystąpił Kamasi Washington wraz z zespołem. Tak jak zeszłoroczny występ Jeff Millsa z Orkiestrą zrobił na mnie mniejsze wrażenie od samej sali i jej akustyki, tak w tym roku wytworzyła się jakaś magiczna więź na linii zespół-publiczność-pomieszczenie. Muzycy podczas blisko 2-godzinnego koncertu, w którym zagrali większą część materiału z zeszłorocznego albumu „The Epic”, wyraźnie byli pod wrażeniem atmosfery sali koncertowej. Washington umiejętnie i z dużym szacunkiem liderował 8-osobowemu zespołowi, przedstawiając muzyków w kolejnych utworach. Szczególnie zapadły mi w pamięć „Askim”, „Malcolm’s Theme” i „The Rhythm Changes”, ale tak naprawdę trudno wyróżnić jakikolwiek. Momentów wyjątkowo emocjonalnych podczas koncertu było mnóstwo i właśnie tego nam było trzeba na zamknięcie festiwalu. Podsumowując, do zobaczenia za rok!

Kamasi Washington

Tekst: Filip Weymann (Feelaz)



Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →