Tauron Nowa Muzyka 2013 – RELACJA MUNO.PL

Relacja

Ósma edycja festiwalu Tauron Nowa Muzyka w Katowicach za nami. Przygotowaliśmy dla Was obszerną relację z tego wyjątkowego, obfitującego w nowe brzmienia muzyki elektronicznej wydarzenia. Zapraszamy do lektury!

Tauron Nowa Muzyka co roku pokazuje niezwykły profesjonalizm i niezmienną ideę, by przedstawiać polskiej publiczności to co najciekawsze we współczesnej muzyce z pogranicza jazzu, elektroniki i tanecznych rytmów.

Tegoroczna, ósma już edycja tego niezwykłego festiwalu była prawdziwą gratką dla fanów muzyki elektronicznej. Doskonale wyselekcjonowane brzmienia oraz ilość artystów, którzy w ciągu tych czterech dni pojawili się w Katowicach mogła przyprawić o zawrót głowy. Podobnie jak rok temu miasteczko festiwalowe zostało ulokowane w Dolinie Trzech Stawów, a koncerty otwierający i zamykający odbyły się w Galerii Szyb Wilson oraz w Kościele Ewangelickim.

Biletomat.pl

Kup bilet na dowolny koncert lub imprezę!

Znajdź Bilety

Bezpieczne i proste zakupy

Patrząc na line-up do głowy przychodzi tylko jedno – muzyczny raj. Cztery sceny, obfitość gatunków i przede wszystkim naprzemienne występy artystów z dwóch największych scen – Main oraz LittleBig dawały gwarancję mniejszych muzycznych strat.

Koncert Otwarcia

W dniu otwarcia organizatorzy zaserwowali koncerty Fina – Vladislava Delay’a, znanego także jako Luomo, który supportował Kanadyjczyków z BadBadNotGood. Dwa koncerty w jednym dniu, ale jakże od siebie różne. Vladislav Delay zaprezentował swoją ciężkostrawną wizję muzyki elektronicznej. Artysta poruszał się w gatunkach od ambientu, przez noise, dub, aż po idm i w każdym z nich prezentował się bardzo zręcznie. Jego muzyka w połączeniu z industrialnym klimatem Galerii Szyb Wilson hipnotyzowała i zachęcała do skupienia. Wychudzony Fin zagrał chyba najbardziej wymagającego seta festiwalu, a ostre, często antymolodyjne kawałki były ciężkie do rozgryzienia. Zgoła inny klimat zaprezentowało trio z Kanady. Eksperymentalna improwizacja w jazzowym graniu w połączeniu z domieszką hip hopu czy nawet punku wypadła nadzwyczaj świetnie i można było tylko zacierać ręce na kolejne porcje niezależnych brzmień.

Vladislav Delay

Dzień 2

Już po wejściu na teren festiwalu ulokowanego w parku miejskim na Muchowcu można było poczuć niezwykły klimat imprezy. Takim perfekcyjnie przygotowanym miasteczkiem festiwalowym może się pochwalić mała liczba imprez masowych w Polsce. Obszerny teren zawierał w swojej obfitej ofercie wszystko to, co potrzebne. Wystawy sztuki czy mody, stoiska z ulubionymi wydawnictwami na cd i vinylach, strefy chillout to tylko niektóre z atrakcji, które czekały na szczęśliwców z opaskami. Nie mogę również zapomnieć o warsztatach dla najmłodszych. Widok rodziców spacerujących ze swoimi pociechami między scenami na takich festiwalach jest naprawdę niespotykany, dlatego wielkie brawa dla organizatorów za taką inicjatywę.

A ludzie? Muzycznie inni, tak jak inny jest ten festiwal. Często, po kilkunastogodzinnych podróżach z różnych zakątków Polski. Oprócz tego sporo fanów nowych brzmień m.in. z Anglii czy Włoch, nieznajomi w kostiumach niebieskiego wojownika Power Rangers czy tajemniczego zielonego. Ogólnie kultura, zero chamstwa, tylko uśmiech i muzyka. A wszystko to tworzyło – nawet za dnia – magiczny, niespotykany nigdzie indziej, nieco tajemniczy klimat, ale to co najlepsze miało dopiero nadejść.

Muzyczne eksperymenty na LittleBig Stage – tak zaczął się dla mnie piątek o 20. W tak wczesnych godzinach organizatorzy od razu poszli na całość, stawiając na bardzo wymagające brzmienia Holly Herndon. Rudowłosa pani magister grała tak ciężko, jak ciężki do przełknięcia jest jej pierwszy longplay – Movement. Często trudny do odbioru set, ale Holly pokazała nim charakter, dobitnie podkreślając swoje muzyczne „ja”. Występ przepełniony muzycznymi smaczkami był doskonałym początkiem dnia.

W końcu przyszła pora na Main Stage i występ austriackiej grupy Tosca. Gdy na scenie pojawili się wiedeńscy artyści w kapeluszach, w tym ekscentryczny wokalista Earl Zinger w białym garniturze nie wiedziałem czego się spodziewać. Gdy zaczęli, było to jak rozpędzający się pociąg. Wokalista od razu złapał doskonały kontakt z publicznością, wymawiając pojedyńcze słowa jakby do każdego z osobna. Ku zdumieniu wszystkich występ, który miał być tylko okazją do pokiwania głową, rozbudził publiczność i przerodził się w szaloną imprezę, tak, że cały namiot tańczył! Kilka chwil później do zabawy dołączyła również wokalistka Cath Coffey i razem z Earlem rozpoczęli namiętny, muzyczny dialog. Tańce trwały do ostatnich minut i nikt nie wyszedł z namiotu zawiedziony. Mój czarny koń tego dnia nie zawiódł, a nawet lepiej – był to najlepszy piątkowy występ!

Jon Hopkins

Podczas wyczekiwania na jednego z największych headlinerów imprezy – Jona Hopkinsa, namiot pękał w szwach. Tym razem nowy album, nowe oblicze, w którym prawie zupełnie zrezygnował z ambientów miało, wszystkich w jego brzmieniu ponownie rozkochać. Gdy w końcu wyszedł i rozbrzmiało piękne intro, nie trzeba było długo czekać na reakcję publiczności. „Breath This Air”, „Collider”, „Light Through The Veins” porwały, brzmiały pięknie na żywo, choć nie mogę nie wspomnieć o zbyt głóśno ustawionym bassie, który w pewnych momentach zagłuszał pozostałe dźwięki. Występ był bardzo mocnym punktem piątku, świetny technicznie, praktycznie bez wad, z niesamowitymi pastelowymi wizualizacjami, jednak też bez jakieś specjalnej magii.

Moje oczekiwania związane z występem kolejnej gwiazdy Taurona, Amona Tobina, były wielkie. Bardzo chciałem usłyszeć na żywo jedną z największych gwiazd współczesnej elektroniki, tym razem występującego jako projekt Two Fingers. Świetny album, który katowałem kilka dobrych miesięcy „Stunt Rythm” był wystarczającą zajawką na pójście na jego występ. Po pierwszych numerach niestety mocno się zawiodłem. Po pierwsze grał sam Amon, po drugie zaczął miksować kilkanaście utworów miernej muzycznej jakości, od cukierkowych dubstepów i drum’n bassów po trapy pokroju „Harlem Shake”. Zastanawiałem się czy to naprawdę on. Później było kilka numerów z albumu, ale to nie wystarczyło. Nie wiem co jadł, gdzie spał przed występem, ale spodziewałem się czegoś zupełnie innego.

Ikona angielskiej elektroniki – LFO, zaczął swój występ o 2. Zagrał piekielnie mocnego seta, nie dając odpocząć przez cały występ, prezentując elektronikę, acid i idm najwyższych lotów. Minimalistyczne wizualizację w postaci figur geometrycznych doskonale obrazowały dźwięki wydobywające się z głośnika. Nie mogło zabraknąć oczywiście największego hitu „Freak”, choć mi osobiście najbardziej w pamięci utkwiły te potężne „połamańce” i świetna końcówka. Artysta pokazał kawał bogatej, muzycznej historii i nienaganną technikę miksowania oraz zaskoczył ciekawymi melodiami. Był to kolejny mocny punkt piątkowego wieczoru, który uratował mój nastrój po słabym Amonie.

Main w piątek był na prawdę mocny, dlatego zostałem również na występie Squarepushera. Kiedy Brytyjczyk w diodowym hełmie i z audiowizualnym show „Ufabulum” zaczął swój występ, było już po 3. Być może ludzi w namiocie nie było dużo, ale ci, którzy przyszli, dostali od niego mocną dawkę idm’u. Potężne brzmienie cięło powietrze, dostarczając wszystkim niesamowitych wrażeń. Po blisko godzinnym show wizualizacje zmieniły kolor, a artysta sięgnął po gitarę, by jeszcze bardziej uatrakcyjnić swój występ. Wydawało się, że problemy z dźwiękiem to już historia, ale jak na złość sprzęt Toma przestał działać. Mimo licznych prób nic nie udało się już zrobić i publiczność musiała obejść się smakiem. Nawet z tą małą wpadką z nie swojej winy, występ Squarepushera był swoistą wisienką na torcie w drugim dniu festiwalu.


Tosca

Dzień 3

Podczas trzeciego dnia ciekawość przyprowadziła mnie na Main Stage gdzie swój występ zaczynali zamaskowani artyści z Nowej Zelandii – Ocet. To był na prawdę świetny, współczesny jazz! Mimo wczesnej pory i niezbyt wielu ludzi w namiocie, muzycy grali bardzo energetycznie, a oklaski czy krzyki publiczności nie dały rady wybudzić ich ze stanu skupienia. Wyróżniał się przede wszystkim perkusista, który doskonale panował nad tempem tych eksperymentalnych utworów. Pozostała dwójka często improwizowała wplatając w grane kawałki elementy innych gatunków.

Na występ polskiej grupy Niwea przyszło wielu. Wcześniej artyści ubrani wyłącznie na czarno poprosili o wyłączenie wszystkich świateł co na początku wydawało mi się dość dziwnym pomysłem. Gdy jednak zaczęli grać, zmieniłem zdanie. Poetyckie teksty i mocno depresyjna muzyka wzbudzała taką ciekawość, że każdy kto wszedł do namiotu już z niego nie wychodził. Nie śpiewane, a bardziej recytowane słowa oraz niezłe sample w połączeniu z ciemnością w namiocie dawały niepowtarzalny klimat. Nigdy takiego czegoś nie słyszałem, napewno nie w Polsce. Po tych eksmerymentach należąło w końcu odwiedzić namiot Red Bulla. Okolczykowany francuz – Mimetic, który tamtego wieczoru zaczynał tańce w białym namiocie zagrał bardzo energetycznie. Poruszał się po rozmaitych gatunkach muzyki tanecznej, od minimali po skoczne tribale. Swoim setem ewidentnie rozbudził ludzi i porwał do tańca.

Największym zaskoczeniem soboty był jednak polak – Ros, który doskonałym doborem drum’n bassowych tracków sprawił, że mała, trochę ukryta za drzewami scena Showcase zapełniła się od ludzi. Częstował delikatnymi liquidfunkami, ciężkimi neufunkami, dorzucając po drodze uk-bassowe sztosy, tak że pod sceną publiczność ogarnęło taneczne szaleństwo. Po jego dwugodzinnym secie na scenie pojawili się młodzi i wielce utalentowani reprezentanci wytwórni Numbers – Deadboy, a po nim Sophie. Pierwszy zaczął dość delikatnie i eksperymentalnie, ale z każdym numerem robiło się potężniej. Skromny facet w okularach grał połamane numery z gatunku uk/future bass. Sophie zaprezentował nieco inny styl. Grał wesołe numery z filtrowanymi, dziecięcymi wokalami, które w połączeniu z komiksowymi wizualizacjami nie raz wywoływały uśmiech na twarzach publiczności. Pierwsze wrażenia ze sceny Showcase były jak najbardziej pozytywne. Wiele „nowej” muzyki i nieznanych mi wcześniej tanecznych numerów sprawiło, że miałem ochotę na więcej. Nie mogłem niestety zostać długo, gdyż na występ przygotowywał się już pierwszy headliner Taurona – Moderat.


Jamie Lidell

Dobre 20 minut przed ich pierwszymi numerami w namiocie było już strasznie tłoczno. Dodatkowo organizatorzy ogłosili chyba najsmutniejszą wiadomość tych czterech dni, „Amygalda” nie zabrzmi w Katowicach, Dj Koze odwołał trasę koncertową z powodu choroby, tym samym nie pojawił się na festiwalu.

Humory poprawiły wszystkim pierwsze dźwięki z najnowszego albumu berlińskiej grupy – II. Przypomniał się od razu perfekcyjny set Hopkinsa. U niemieckiego tria było dokładnie tak samo, a nawet lepiej. Pierwsze numery z albumu „This Time”, czy „Bad Kingdom” jakoś nie powaliły mnie na kolana, ale już żywy „Versions” to w końcu była magia. Następnie piękny „Les Grandes Marches” i kilka niewydanych jeszcze numerów, które doskonale współgrały z nowymi, efektownymi przestrzennymi wizualizacjami od Pfanderei. Pamiętam byka i torreadora, pamiętam ścisk i pożyczony przez Saschę papieros od Szarego. Było bardzo solidnie, dokładnie tak jak sie spodziewałem, jednak panowie w moich oczach stracili coś z dawnej tajemniczności. Szybko skończyli, a ja chciałem więcej.

Po kilkunastominutowym opuszczaniu Main Stage, udałem się na ostatnie występy tamtego wieczoru do namiotu Red Bulla. Kilka zmian w timetable i po 3 musiał grać Sid Le Rock. Kanadyjczyk przeszedł chyba sam siebie i był to najmocniejszy set sobotniej nocy! Brodaty mężczyzna od razu poczuł energię od ludzi, miksując jedne z najpotężniejszych tanecznych numerów. Zremiksowana z gracją Rosin Murphy czy jadowite tech housy to tylko niektóre z pozytywów wykonu Sheldona Thompsona. Moc wylewała się z głośników, a zaraz potem miał grać ostatni mistrz ceremonii – Robag Wruhme. Każdy kto nie był na występie niezwykle sympatycznego Niemca, niech bardzo żałuje. Były piękne, melancholijne remiksy przeplatane soczystymi tribalami, które nie raz cisnęły się do gardła powodując wzruszenie. Nigdy nie widziałem Robaga płaczącego, ale to był niesamowity widok. Artysta nie mogł opanować emocji, tak samo publiczność. Kulminacyjnymi momentami występu był wokal dowódcy przemawiającego do swojej armii, który wprowadził te wszystkie emocje oraz śpiewy przy Depeche Mode. Kilka bisów i o ponad godzinę przedłużony występ. Było jak we śnie! Zdecydowanie najlepszy występ soboty i godne pożegnanie Doliny Trzech Stawów!

Następnego dnia dla najwytrwalszych festiwalowiczów był jeszcze koncert zamykający tegoroczny Tauron Nowa Muzyka. W Kościele Ewangelickim wystąpił specjalny projekt Silesia Sound złożony z Chino, Kuby Sojki oraz grającego już w piątek Yosi Horikawy. Byli oni supportem dla brytyjczyków z Darkstar. Ostatnim przystankiem spod znaku Taurona było także afterparty w katowickim klubie Jazz Cafe Hipnoza.

Tauron Nowa Muzyka, który wpisał się już do mojej listy letnich muzycznych przyjemności w tym roku potwierdził, że jest najlepszym polskim festiwalem prezentującym świeże brzmienia i nowe gatunki. Ludzie marznący przy 10 stopniach nad ranem czy płaczący podczas występu Robaga pokazują tym samym, że kochają to miejsce i klimat, a takie przeciwności jak pogoda nie są w stanie zatrzymać ich przy muzycznych poszukiwaniach.

W tym roku może duży pech, bo kilu artystów nie dojechało czy chwilowe nakładanie się dźwięków ze scen, ale po za tym pełno pozytywów. Piękne miasteczko, świetna miejscówka, bogaty line-up, mnogość gatunków oraz oczywiście niezwykłe występy, które na bardzo długo zapadną w pamięć. Wróciłem zmęczony ale bardzo szczęśliwy. Będę za rok, Wam też polecam!

Tekst: Piotr Lenda

Foto: Natalia Milk



Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →