Polscy Chłopacy z baraków i ich zderzenie z branżą. Tak rodziła się wielkość klubu Crackhouse [wywiad]

Fot. MARIE MAROU
Wywiad
Crackhouse, wywiad, Marie Marou

Mówi się, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Moi rozmówcy, choć spokrewnieni ze sobą nie są, właśnie tak siebie postrzegają. Od ponad roku budują markę Crackhouse – klubowego fenomenu, obok którego nie wypada przejść obojętnie. Jak się okazuje, ich historia wcale nie musiała zakończyć się happy endem. 

Crackhouse. Narodziny community

Jazda na „desce”. Rampy. Skatepark. Imprezy w sopockim magazynie. Finalnie miesiące przygotowań i oczekiwań na decyzję sanepidu. Znany do lata ubiegłego roku z nazwy „Crackpark” projekt czwórki przyjaciół niedługo później zmienia nie tylko lokalizację, ale i formę działalności. Na Stocznię. Gdańską. Pośród nieużywanych latami suwnic i porośniętych rdzą zielonych dźwigów. Znajduje się nieopodal innych miejscówek zdobiących dumnie teren jednej z największych polskich stoczni. „Wszystko zaczęło się od wspólnej jazdy na deskorolce” – opowiada na wstępie Szymon, jedna z czterech osób zarządzająca Crackhousem.

Oddane do użytku pod koniec 2021 roku wnętrze robi wrażenie od pierwszych spędzonych w nim sekund. Efekt wielomiesięcznej pracy włożonej w odrestaurowanie i postawienie wszystkiego od zera widać gołym okiem. Ogromna przelotowa przestrzeń między pomieszczeniami z umiejscowionym za rampą barem w dawnej Protokulturze robiła za główną scenę. Po stronie, gdzie obecnie mieści się szatnia, znajdowała się didżejka. Zmian względem poprzedników jest sporo. Trudno zliczyć je wszystkie. Generalny remont wjechał niczym Eldoka na wolno, zmieniając zaniedbany latami obiekt przy Niterów 29 w klub nie do poznania.

Biletomat.pl

Kup bilet na dowolny koncert lub imprezę!

Znajdź Bilety

Bezpieczne i proste zakupy

Moją rozmowę z załogą poprzedza kilkudziesięciominutowe badanie terenu w towarzystwie fotografki MARIE MAROU. Prószący od rana śnieg i minusowa temperatura zmuszały do ograniczonych działań. Nie licząc paru zdjęć wykonanych przed wejściem pod neonowym napisem „Crackhouse” sesję dokańczamy w środku. Po wypiciu kolejki rozgrzewającego ciało i umysł szota schłodzonej substancji pod nadzorem solenizanta, Radka, przystępujemy do kontynuacji rozpoczętego z Szymonem wątku: „Firma mojego taty miała w Sopocie nieużywany od dawna magazyn”. Zaproponował, żebyśmy zbudowali sobie w nim skatepark. Tak też zrobiliśmy, dzięki czemu mogliśmy spędzić w nim całą zimę”. Miejscówka, docelowo stworzona dla pomysłodawców jej zaaranżowania, nie musiała długo czekać, aż wieść o niej rozniesie się poza ekipę. „Na naszych oczach tworzyło się prawdziwe community. Najlepsze jest to, że totalnie nie znaliśmy osób, które tam przychodziły. Wpadali, robili graffiti, sesje zdjęciowe, a ja nawet nie miałem pojęcia, że oni tam są” – dodaje z uśmiechem.

Czytaj również: Selekcja: Rudeboy. Rudy się nie dostał (do Selekcji)? Hold our beer

Fot. MARIE MAROU

Crackhouse. Poligon doświadczalny

Do grona przypadkowych osób zaliczał się Radek, który o skateparku dowiedział się od wspólnych znajomych. W przeciwieństwie do reszty „randomów” kontakt z Szymonem złapał od razu. Po drugim spotkaniu doszli do wniosku, że trzeba stworzyć coś dużego. Pomysł na klub nie był traktowany poważnie. Przynajmniej na początku. Pierwsze wątpliwości rozwiały urodziny popularnego „Rudego”: „Wyszło mega fajnie. To była zajebista impreza. Zalążki tworu, który działa obecnie” – komentuje ten drugi. Podobne wrażenia podzieliła znaczna część osób biorących w nich udział. Zorganizowane ostatecznie w formie normalnej imprezy poprzedziła walka z wątpliwościami: „Jak pomyślałem o całym tym syfie pozostawionym po imprezie, miałem łzy w oczach” – żartuje. Wypowiedź uzupełnia wezwany do tablicy przez kolegę Oskar „Makenzi”, dla którego współpraca z „Crackiem” sięga wspomnianych urodzin: „W tym czasie byłem mniej lub bardziej znany z robienia oświetlenia – w klubach, których z nazwy wstydzę się wymienić. No, ale od czegoś trzeba było zacząć. Budżet był skromny, bo wynosił zaledwie 100 złotych. Stwierdziliśmy, że chcemy iść w to dalej. Zbieraliśmy na dalsze eventy, dzięki czemu pozwoliliśmy sobie na skromny sprzęt dyskotekowy”.

Za imprezy nie chcieli brać pieniędzy. Zamysłem była ich organizacja „tak po prostu, dla ludzi”. Na kolejnych „spendach” liczba osób przekraczała zakładane limity. Przełomowa dla projektu okazała się impreza halloweenowa. Chłopacy po raz pierwszy zdecydowali się zatrudnić ochroniarzy. „Niestety” – zaczyna tłumaczyć Radek – „w trakcie eventu przewijali się dosłownie wszyscy – setki osób, wobec których ochroniarze stali z założonymi rękoma. Nie wiedzieli, co zrobić. My też nie wiedzieliśmy”. Kilkugodzinny melanż wygenerował niewyobrażalne zainteresowanie. „Morze osób przepychających się z jednej strony na drugą”. Po wszystkim podjęto decyzję o zatrudnieniu profesjonalnej firmy ochroniarskiej, która, co naturalne, zaczęła generować dodatkowe koszta. Fanbase zbudowany wokół hali w Sopocie pozwolił na organizację kolejnych, tym razem wyjazdowych „baletów”. „One cieszyły się taką samą popularnością jak te w Sopocie. Zamknięcie naszego miejsca nie oznaczało jego końca. Wszystkie wspomnienia i odbiór wciąż były żywe. Popchnęło nas to w stronę otwarcia klubu. Sopot i jego pochodne był poligonem doświadczalnym”.

Tłem dla historii powstania gdańskiej miejscówki była jego tożsamość. Budowana miesiącami szła w parze z ogromem szczęścia w postaci komfortu stałego miejsca. Nikt nie mógł ich z niego wyganiać, sami odpowiadali za wystrój czy układ sceny. Kontroli nie mieli tylko nad… ludźmi. Chcąc nie chcąc, stali się ofiarami własnego sukcesu. Projekt rozrósł się na skalę o charakterze przewyższającym funkcjonowanie w obecnej formie. Dla bezpieczeństwa swojego i gości zgłosili się do lokalnych władz. Próba zalegalizowania wydarzeń dzięki współpracy z firmą gastronomiczną i kasie fiskalnej na bazie kolejnej, jednorazowej koncesji, spaliła na panewce. Ostatnią imprezę musieli odwołać.

Czytaj również: Selekcja: IGGY. Your local groove dealer (z) Cracka. Z Gdyni, a nie skądś tam

Fot. MARIE MAROU

Crackhouse. Wrażeń nie brakuje

Nowy lokal mieli dogadany. Nic nie wskazywało na fiasko. Dopiero niespodziewane wycofanie się właściciela z umowy zaburzyło ich plany i rytm działania. Niedługo potem wybuchła pandemia. Radek przyznaje, że szczęście znowu było po ich stronie: „Tak naprawdę, gdyby ten deal został dopięty, to utonęlibyśmy w długach”. Mimo wszystko 15 miesięcy od wybuchu pandemii postanowili się otworzyć – w miejscu dawnej Protokultury, która o niezwłocznym opuszczeniu budynku została poinformowana w grudniu 2020 roku. „Wiadomo, że ryzyko było. Nikt nie wiedział, co się stanie. Lokalu szukaliśmy półtora roku. Musieliśmy podjąć decyzję: albo to robimy i ryzykujemy, albo nie”.

Stroną pośredniczącą z ekipą w kwestii pierwszej nieruchomości był Igor, obecnie manager klubu. Współpraca IGGY’iego z Crackhousem, choć zaczęła się nietypowo, nie była przeszkodą w nawiązaniu głębszej relacji: „Na miejscu dostępny byłem od pierwszego dnia, czy to jako fotograf, czy osoba do pomocy”. Gdynianin podjął decyzję o porzuceniu codziennej pracy by „móc poświęcić się imprezowaniu na cały etat”. „Cieszę się z naszej małej rodziny” – puentuje, oddając głos tym razem Maksowi, którego pytam o obawy przed otwarciem nowego projektu: „Największy stres związany był rzecz jasna z pandemią. Nie było wiadomo, czy znowu nas nie zamkną. Była jeszcze kwestia patio, które wymagało dodatkowego miesiąca albo dwóch”. Kolejny z udziałowców opisuje planowanie bookingów, jako „najgorsze”, natomiast „najbardziej stresująca” była „konfrontacja” z sanepidem, czy aby uda się przebłagać panią o wydanie potrzebnego pozwolenia na prowadzenie działalności. „Wiedzieliśmy niewiele” – kończy wątek Radek. „W zasadzie wiedzieliśmy tylko to, co chcemy zrobić. W tamtym momencie każdy z nas był bez wyższego wykształcenia. Nie mieliśmy żadnej wiedzy. Ograniczały nas finanse i świadomość, że z tego, co zarobimy, będziemy musieli cały czas spłacać to, co udało nam się pozyskać. A przecież do wyremontowania został jeszcze środek. Każdy dawał z siebie 100 procent.

Piotr z kolei od początku nie krył zdziwienia względem prowadzenia biznesu: „Nie zdawałem sobie sprawy, że na prowadzenie klubu składa się aż tyle malutkich czynników. Nawet najmniejsze, najdrobniejsze rzeczy. Przez cały ten okres nauczyłem się, że wszystko trzeba planować bardzo kompleksowo i dokładnie, ponieważ nawet one potrafią popsuć imprezę”. Postanowił w całości poświęcić się nowemu miejscu. Dla „Cracka” rzucił studia, jednak nauka nie poszła w las. Zdobyta wcześniej wiedza pomogła ekipie m.in. w planowaniu i rozłożeniu przestrzeni klubu i patio.

Szymona życie klubowe uczy każdego dnia: „Zdarza się, że na imprezie jesteś szefem i hydraulikiem jednocześnie. Kiedy o trzeciej w nocy jest awaria toalet, a ty wyjmujesz kupę łopatą ze studzienki, wrażeń nie brakuje”. Maks podziela zdanie Piotrka, porównując działalność klubu do prowadzenia restauracji: „Ciągle są jakieś nowe sprawy. Niby działamy tylko weekendowo, ale ilość kwestii do ogarnięcia jest zatrważająca. Czasem zdarzało się, że za mało było rąk do pracy. Z biegiem czasu wszystko się unormowało, nabrało własnego tempa i automatyzmu. Po półtora roku od otwarcia uważam, że jesteśmy zorganizowani bardzo dobrze”.

Każdy pochodzi z różnych środowisk – niekoniecznie powiązanych z muzyką elektroniczną. Zdaniem Radka do czasu, w którym nie zdecydowali się robić imprez, muzycznie wszystko było dla nich nowe. Chłonęli wszystko jak gąbka. Każdą muzykę i wydarzenia. Otwarte głowy i dotychczasowa styczność ze światem skate i hip-hopu przekładają się na pogram artystyczny Crackhouse’u. Nie skupiają się na jednym gatunku. Pragną pokazać szerokie spektrum elektroniki. Niespotykany wcześniej w Trójmieście rominimal techno od pierwszych dni wśród innych stara się zarażać Piotr i prowadzony wspólnie z Valdemarem ST i Elvirą cykl Glue. „Rominimal ma obecnie swoje 5 minut. To światowy fenomen, który wygodnie rozsiadł się w klubach na Ibizie. Główny „problem” z tą muzyką jest taki, że potrzeba do niej dobrego nagłośnienia – żeby basik mógł dobrze wybrzmieć. A jak wiemy, dobre soundsystemy w Polsce to jednak rzadkość”.

Czytaj również: Muno Telegram: G_ssus: „Jeśli przestajesz się rozwijać, to zaczynasz się cofać”

Fot. MARIE MAROU

Crackhouse. Zderzenie z branżą

W ciągu roku „Crack” odwiedziło wiele głośnych nazwisk: Hector Oaks, Randomer, DJ Spit, DLV oraz projekty: 999, Revive czy DUEL. Jednogłośnie to jednak bookingi Stefa Mendesidisa i Jensena Interceptora okazały się game changerami, pokazały, że nie ma dla nich bookingów niemożliwych. Kolejny rozwijający krok widzą w zorganizowaniu festiwalu: „To cel, który sobie postawiliśmy. Jesteśmy w stanie go zrealizować” – wybrzmiewająca pewność w głosie chłopaków udziela się także mnie. „Tak, oni to zrobią. Prędzej czy później” – pomyślałem.

Twardo trzymają się ogłoszonych na samym starcie reguł: nie dla ksenofobii, rasizmu i no photo policy. Jak ich respektowanie przez uczestników imprez wygląda w praktyce? Zamiarem Szymona było stworzenie przestrzeni dla wszystkich, aby każdy czuł się jak w domu. „Na początku nie było łatwo. Na szczęście udało nam się zebrać kompetentną ekipę ochroniarzy, która w sekundę reaguje na wszelkie przejawy agresji i nietolerancji”. Jak podkreśla Piotr, jedną z ważniejszych decyzji było wywieszenie tablic z zasadami przy samym wejściu: „Nasze reguły nie tylko zachęcają do ich przestrzegania, ale zniechęcają tych, którzy nie chcą się im podporządkowywać”.

Na pytanie, czy w prowadzeniu bogatego w atrakcje biznesu ich młody wiek nie jest przekleństwem, odpowiedzi na zmianę udzielają MaksRadek: „Jakbyśmy sami nie imprezowali, to byśmy nie prowadzili takiego miejsca. Każdy z nas ma jednak wystarczająco dużo oleju w głowie, by stawiać sobie granice i wiedzieć, kiedy można imprezować, a kiedy nie, i jak może to na nas wpływać. Alkohol z kolegami piliśmy odkąd pamiętam. Zawsze z umiarem. Niektórzy mówią, że nie można pić, jak się ma klub, ale to nieprawda. Można, tylko trzeba wstawać do pracy. Na tym polega odpowiedzialność”. Szymon nazywa to prawdziwym zderzeniem się z branżą. „Trochę jak Chłopaki z baraków, tylko w wersji family friendly”.

W trakcie półtora roku wiele momentów zapadło im w pamięci. Wszyscy byli zgodni, że kluczowym była pierwsza impreza przy Niterów – otwarcie środka: „Do dnia imprezy nie byliśmy pewni, czy się odbędzie. Nie mieliśmy pozwolenia od sanepidu. Szymon był wtedy odpowiedzialny za wszelkie konsultacje z sanepidem. Tego dnia w urzędzie był od siódmej rano. Kiedy zadzwonił do mnie ok. 14:00 z informacją, że dostaliśmy zielone światło, wydarłem się na cały dom, zacząłem krzyczeć, straciłem nad sobą panowanie” – zdradza Maks. „Pozwolenie na melanż”, niczym dyplom ukończenia studiów, naznaczył początek przygody ludzi w czepku urodzonych. Pomimo organizacyjnych wpadek, bo za takie należy uznać niedzielny cykl Sundaze: „Ludzie w Gdańsku i okolicach nie są gotowi na tego typu atrakcje” – mówią jednym głosem. Od Czwartechów też robią przerwę, lecz nie wykluczają dla nich nowej formuły. Jaka ona by nie była, całokształt Crackhouse’u rok i parę miesięcy od otwarcia należy kategoryzować jako bardziej niż udany. W końcu jest w pytę, kurde faja.



Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →