Słowo na piąteczek 7 FELIETON

Czy zdarza się Wam wejść do klubu i mimo wczesnej pory, widząc pusty parkiet, wyjść w poszukiwaniu lepszej alternatywy? Dla wszystkich niecierpliwych mamy Słowo na piąteczek...
Nieregularny Felieton Weekendowy
pamięci Alexa Shulgina
Primus inter pares
Początki zawsze są trudne – ta wyświechtana prawda odnosi się również do imprez. Na nic marketingowe sztuczki promotorów w stylu „do 23-ej wjazd za połowę!” albo „do północy 50% zniżki na barze!” – na fejsie osób zapisanych ponad trzysta, ale na parkiecie raptem piątka i dj-owi, który gra już grubo ponad godzinę, pozostaje tylko z nadzieją w oczach wypatrywać nowych imprezowiczów.
Wspomniana „piątka”, która nie bacząc na pustki przed didżejką tańczy jakby to już była co najmniej połowa nocy, też nie ma lekko. Nie raz i nie dwa kwitowana jest kpiącymi uśmieszkami nielicznych nowoprzybyłych („ej! patrz, jak już są porobieni!”), którzy zamiast do nich dołączyć, wolą zaszyć się na bite dwie godziny w barze, bo przecież „klimatu do zabawy jeszcze nie ma”. Na tych, którzy po zlustrowaniu pustawego parkietu idą zrobić rundkę po mieście w poszukiwaniu większej frekwencji, lepiej w ogóle spuścić zasłonę miłosierdzia – jeśli tłum jest dla nich jedynym wyznacznikiem dobrej imprezy, to znaczy że mamy całkiem inne geny. Na szczęście uroczo hasająca grupka ma wszystko gdzieś i bawi się w najlepsze. I bardzo dobrze, bo przecież problem polega na tym, że „klimat” sam się nie zrobi, tylko go robią właśnie ludzie.
Jasna sprawa, że najlepiej wbijać na parkiet, gdy impreza jest już rozkręcona, wszyscy w doskonałych nastrojach, na twarzach same uśmiechy. A najlepiej jest przyjść tak z pięć minut przed headlinerem – przecież nie ma sensu marnować czasu na jakieś supporty. Później i tak zgodnie z prawdą można pochwalić się przed towarzystwem: „byłem!”. Zresztą dwie godziny „klabingu” w zupełności wystarczą. Świadczy to tylko o ogromnej umiejętności zarządzania czasem, bo jeszcze świt nie nastał, a tu nie tylko obecność na bibie kwartału zaliczona (włącznie z czterema nowymi znajomościami zawartymi przy barze – bilans znajomych na fejsie będzie znowu na plus), ale pranie zrobione i zaległe odcinki ulubionego serialu przed wyjściem w miasto obejrzane. Nawet kebab po drodze zjedzony! Naprawdę, timesheet godny premii! Co prawda trochę szkoda tej biednej „piątki”, bo trwali na pustym parkiecie, jakby im za to płacili…
…faktycznie, szkoda biedaków! Tej nocy znowu przekonali się, że support może być lepszy od gwiazdy wieczoru, bo swój najlepszy czas mieli akurat wtedy, kiedy grała M., a nie X. Coś takiego spotkało ich nie po raz pierwszy, więc reklamacji nie składali, tym bardziej, że absolutnie nie mieli do tego żadnych podstaw, bo nad ranem wyszli z klubu szczęśliwi.
Dla co bardziej wytrawnych klubowiczów fakt, że można zapłacić za nazwisko z pierwszej setki Resident Advisor, a i tak najlepiej spędzić czas dzięki lokalnemu rezydentowi, to żadna nowina. Pomijając nieliczne przypadki gwiazd święcie przekonanych, że nie ważne jak zagrają, to i tak swoim występem zaświecą kaganek oświaty w naszej polskiej dziczy, zdarza się, że headlinerzy mogą mieć po prostu gorszy dzień. Tak po ludzku – jak my na początku prawie każdego tygodnia. Nie warto więc wszystkich nadziei na udaną imprezę pokładać tylko i wyłącznie w nazwisku napisanym na plakatach największym fontem – najlepiej pozwolić się miło zaskoczyć. I przyjść na imprezę – co za perwersja! – w miarę wcześnie.
Niektórzy właściciele klubów nawet specjalnie promują tego typu perwersyjne zachowania. Podobno przychodząc tuż po otwarciu do berlińskiego Ipse (prawidłowa pisownia to „[ipsə]”, ale spróbujcie to napisać korzystając z polskiej klawiatury) – a ten znajdujący się tuż po sąsiedzku z „Wizjonerami” klub otwiera się już o 22-giej, czyli o nieprawdopodobnie wczesnej jak na berlińskie standardy porze – pierwsi przybyli mają nie tylko okazję odbyć przemiłą konwersację z jednym ze współwłaścicieli, lecz są również przez niego zapraszani do baru na piwo i na specjalność zakładu w postaci shota z soku z buraków (!!!) i wódki. Podobno smakuje wybornie. Co więcej, ci sami perwersyjni „pierwsi” podobno następnego dnia dostają bonus w postaci darmowego wjazdu na kolejną imprezę.
Daleki jestem od ogłaszania akcji społecznej pod hasłem „Powitaj pierwszego klubowicza”, ale nie będę miał nic przeciwko, jeśli polscy właściciele klubów i pod tym względem wezmą sobie Berlin za wzór. Tam, a przynajmniej na pewno w Ipse, wychodzą z założenia, że taniec – podobnie jak śmiech – jest bardzo zaraźliwy. Absolutnie nie wiem na czym to polega, ale faktycznie tak jest.
Łukasz Marcinkowski „Klubowicz”