„Rejwach” – fragment książki „Technowulkan. Łódzkie Parady Wolności” Bartłomieja Kluski
Całkiem niedawno pisaliśmy o kolejnej muzycznej premierze w postaci książki. Technowulkan. Łódzkie Parady Wolności to świeżo wydana przez oficynę Księży Młyn książka Bartłomieja Kluski.
Przeczytacie w niej o historii nie tylko samej parady, ale również łódzkiej sceny klubowej w latach 1989-2000. Dowiecie się także o kulisach imprez w New Alcatraz oraz o tym, co działo się podczas mega party urządzanego po paradzie. W książce znajdziecie wypowiedzi zarówno organizatorów, jak i muzyków oraz DJ-ów, takich jak Nobis, Smolny czy Wonter. My prezentujemy wam dziś fragment książki – rozdział pt. Rejwach. Śródtytuły pochodzą od redakcji.
Rejwach (fragment książki)
Wybuch był tak ogromny, że odłamki spadły na cały kraj, a samo epicentrum chyba już na zawsze zostanie aktywnym wulkanem – centralnym miejscem spotkań wyznawców techno w Polsce […]. Dlaczego wulkan wybuchł akurat w Łodzi? Powodów popularności muzyki techno w mieście robotniczym, pełnym maszyn, fabryk, kominów i smutnych twarzy można się jedynie domyślać. Zapewne koloryt, spektakularność technowidowisk i łatwość uczestniczenia sprawiają, że są one wymarzoną ucieczką w zupełnie inny świat pełen radości i barw.
Adam Radoń, Technowulkan, „XL” (1997)
Łódź w okresie transformacji gospodarczej
Łódź przeżyła transformację gospodarczą początku lat 90. znacznie ciężej niż Warszawa, Kraków czy Gdańsk. Upadek fabryk włókienniczych, bieda, brak pracy (w 1993 roku stopa bezrobocia w mieście przekroczyła dwadzieścia jeden procent) i rosnąca przestępczość stanowiły o obliczu miasta w momencie, w którym dotarł do niego rave. Łódź zajmowała ostatnie miejsce w kraju w kwestii przeciętnego wynagrodzenia i wyposażenia mieszkań w łazienki, przodowała zaś pod względem wskaźnika zgonów i umieralności niemowląt. Polikwidowano wszystko, nie ma więc zakładów pracy, nie ma instytucji kultury […]. Na własne oczy widzisz co dzień, że tzw. wolność wydobywa z ludzi jeszcze większe zezwierzęcenie i okrucieństwo. Obserwujesz wokół wielki chaos – wspominał Wiktor Skok w książce Czata | Jude 1993–2017.
Ucieczka od rzeczywistości poprzez muzykę
Bałuckie limfatyczne dzieci, o których wiele lat wcześniej w „Kwiatach polskich” pisał Julian Tuwim, w ostatniej dekadzie XX wieku znalazły sobie jednak ucieczkę od rzeczywistości. W Łodzi, mieście nagle opustoszałych fabryk włókienniczych, najwyraźniej było widać, jaką rolę przy narodzinach nowej subkultury młodzieżowej odgrywają kryzysy ekonomiczne i poczucie braku perspektyw. Gdy jedyną żywicielką rodziny jest babcia-emerytka, nie warto myśleć o pieniądzach. Do historii miasta przeszły więc nielegalne imprezy, np. w opuszczonych bunkrach w parku Poniatowskiego, które własnymi siłami oczyścili organizatorzy, podłączyli prąd, zainstalowali oświetlenie, a bawiącym się w chłodnych miesiącach zapewniali ogrzewanie. Jak w książce Dzika rzecz wspominał weteran łódzkiego rave’u Robert Laska: „Schodziło się takim kominem z dziesięć metrów pod ziemię po drabinkach; drzwi betonowe, przeciw chemicznym skażeniom, ważące ze sto kilo, były otwarte. To był nieużywany schron zbudowany dla szpitala wojskowego”.
Robert Laska: Wiktor [Skok] i jego załoga go wynaleźli. Zaobserwowali, że gitowcy, jak idą do parku pić piwo, to gdzieś znikają […]. Okazało się, że złażą do bunkra. Przegonili ich […] i mieli swoją miejscówkę […]. Pomieszczenie czterdzieści metrów kwadratowych, taki labirynt małych salek, jak się włączyło muzykę w jednej, wszędzie było słychać […]. Sprawdzała się świetnie do momentu, kiedy znaleźli tam nieżywego gościa – jakiś bezdomny dokonał swego żywota – i policja zamknęła drzwi.
Rejwachy w łódzkich klubach
Popularną sceną dla tego typu zabaw stał się również nieużywany tunel prowadzący do będącego w wiecznej budowie szpitala przy ulicy Pomorskiej. Rave’y – czy jak je udanie wówczas spolszczono rejwachy – odbywały się także w licznych squatach (najgłośniejsze w legendarnym Kil210, w którym wcześniej mieściło się przedszkole), a nawet w… Lesie Łagiewnickim czy Muzeum Artystów na Księżym Młynie. Rejwachy w klubach – takich jak np. położona w bezpośrednim sąsiedztwie ulicy Piotrkowskiej Szafa – wiązały się z ryzykiem, że dojdzie do konfrontacji z lokalnym półświatkiem. Czasem na imprezę wchodziły młode gity i albo następowało wejście w klimat, albo wręcz przeciwnie. Bywało groźnie – opowiadał autorom książki 30 lat polskiej sceny techno Wiktor Skok. Podobnie wyglądały rave’y w zlokalizowanym nieopodal dworca Łódź Fabryczna klubie Węglowa, który był faktycznie zesquatowaną opuszczoną przez lokatorów kamienicą. Dreszczyk emocji niosły też imprezy organizowane w nieco peryferyjnie położonym Bagdad Cafe. Ta muzyka była tak inna od wszystkiego, czego dotychczas można było słuchać, że zarażała, budziła ciekawość każdego, kto się z nią zetknął, a wokół muzyki rodziła się subkultura – wspomina Jacek Pietrzak, pionier łódzkiego techno, na scenie znany jako DJ Inkee. Było szaro, brzydko, ponuro i biednie, ale muzycznie nie odstawaliśmy za bardzo od tego, co działo się na świecie – zastrzega Marcin Jędrzejewski, bywalec ówczesnych łódzkich rave’ów.
Marcin Jędrzejewski: Środowisko to, początkowo nieliczne, charakteryzowała ogromna otwartość na każdą inność oraz brak przemocy. A w tamtych czasach większość imprez muzycznych kończyła się jakimiś awanturami, agresją, bijatyką, a do nas ludzie przychodzili potańczyć i pobyć we własnym gronie.
Łódzkie techno na gruncie środowisk alternatywnych i punkowych
Trzeba podkreślić, że łódzkie techno kwitło na gruncie środowisk alternatywnych, punkowych, a muzyką tą interesowali się tacy reprezentanci lokalnego undergroundu, jak wspomniany już Wiktor Skok (później zespół Jude), Marcelo Zammenhoff (Mikrowafle), Kuba Wandachowicz (Cool Kids of Death), Marcin Pryt czy Fagot (19 Wiosen). To takie korzenie sprawiły, że muzycznym znakiem rozpoznawczym Łodzi początku lat 90. był nie np. house, lecz cenione przez punkową publikę mocniejsze, radykalne rytmy jak gabber. W książce Dzika rzecz warszawiak Karol Suka tak wspominał jedną z łódzkich imprez:
Odbywała się w jakiejś pustej fabryce czy magazynie. Nowe brzmienia przyciągały nie tylko punków czy ludzi zainteresowanych nowoczesną elektroniką, muzyczną awangardą, ale też wszystkich freaków z miasta, snobów, pseudoartystów, a nawet normalsów spragnionych nowości […]. Przybywali bardzo różni ludzie i to było dużą wartością, część z nich po raz pierwszy stykała się ze sceną niezależną. Imprezy nie były ekskluzywne, a otwarte dla każdego, bez barier.
Imprez stulecia było więcej
Wspólny taniec pozwalał – jak w wywiadzie dla serwisu Muno wspominał Marcin Matuszewski, późniejszy współtwórca znanej łódzkiej formacji Base Club – wytworzyć między uczestnikami więź z nieznajomymi, którzy oddawali podobną energię.
Marcin Matuszewski (Martin Depp):
Jakby się zastanowić nad tą mityczną […] „więzią raverów” z imprez lat dziewięćdziesiątych […], to można by to najprościej przełożyć na jakąś formę wzajemnej motywacji w trakcie energetycznego tańca, złapania wzrokowego kontaktu z nieznajomą ci osobą, przekazanie […] bez słów, że jesteś OK, że czas jest OK […], przeżywało się grany przez didżeja numer poniekąd wspólnie. Przez wiele miesięcy bawiłem się z ludźmi na parkietach, nie znając ich imion, ale wiedziałem – widząc ich, wchodząc na imprezę – że o ile didżej nie da ciała, to będzie to impreza stulecia, tych imprez stulecia było więcej, praktycznie co tydzień lub dwa.
Imprezy Amnnesii, Wunder Wave i audycja Tanzhattan
Grane z kaset magnetofonowych (didżejów nie było stać na adaptery i płyty) w podziemiu rave’y z czasem musiały jednak ustąpić miejsca komercyjnym imprezom. Jesienią 1993 roku stowarzyszenie Wunder Wave Wiktora Skoka, zajmujące się wcześniej organizacją punkowych koncertów, wraz z kolektywem Amnesia Jakuba Czerwonki zorganizowało biletowany rave w Domu Kultury Ariadna na Widzewie, na którym bawiło się ponad tysiąc osób. Okazało się, że dzięki przyciągającemu coraz bardziej masową publiczność techno można zarobić. Sukcesami były kolejne płatne, coraz bardziej masowe imprezy. DJ Rebus w sobotnie wieczory prowadził w lokalnym prywatnym Radiu Manhattan audycję Tanzhattan, w której prezentował głównie radykalne odmiany techno, a w 1996 roku założył sklep muzyczny Skylark Records, specjalizujący się w takiej właśnie muzyce. Aspekt komercyjny nigdy nie był jednak dla pionierów łódzkiego rave’u dominujący. Wciąż przewijała się w tym punkowa nuta, muzyka była cały czas obok systemu – wspomina Jacek Pietrzak.
Kultowy sklep Bla Bla
Wiktor Skok: Naszym hasłem było carpe diem, carpe noctem – korzystaliśmy z życia i nie robiliśmy wielkiej hecy z tym, czy impreza ma jakieś korpologotypy na plakacie. Liczyły się przede wszystkim muzyka, klimat, energia. Mieliśmy punkowe podejście, ceniliśmy sobie DIY (Do It Yourself). Zresztą tutaj był to absolutny wymóg chwili – jedyny warunek rozwoju. Od samego początku łódzcy miłośnicy techno eksperymentowali również z wyglądem, zakładając maski przeciwgazowe, rury od odkurzaczy czy elementy fluorescencyjne. Nie był to jednak – jak we wcześniejszych młodzieżowych subkulturach – ich codzienny strój, lecz przebranie wyłącznie na imprezę. W mieście pojawił się nawet – stanowiący prawdopodobnie ewenement na krajową skalę – sklep Bla Bla z inspirowaną techno odzieżą unikatową. Jego właścicielką była Alicja Stańczyk, która zaprosiła do współpracy młodych łódzkich artystów – projektantów mody. Z czasem asortyment powiększył się o sprowadzane z Zachodu m.in. przez DJ-a Rebusa kasety i płyty z muzyką, a Bla Bla stał się centralnym punktem zbiorczym dla lokalnych miłośników techno.
„Plastik”: Idąc przez szare podwórza tuż przy ulicy Piotrkowskiej, dochodzę do jaskrawożółtych drzwi, otwieram i wita mnie perspektywa czarno-białej szachownicy na podłodze, żółte futerka na ścianie, dające poczucie przytulności […]. Z sufitu na ściany ześlizgują się trójwymiarowe wzory […]. Kolorowe, plastikowe poduszki leżą na podłodze […]. Przychodzą jakieś dziewczyny, przeglądają, znalazły, przymierzają – bluzka świetna, przydałyby się spodnie. „Jakie?” – pyta Alicja. – „Nie ma sprawy, uszyję wam je”. Centymetr idzie w ruch. Potem wpadają chłopaki z płytami. Długie rozmowy o tym, jak grali na imprezie. Co nowego. Z Londynu? Super. Puszczamy. Słuchamy. Zachwycamy się. W Bla Bla – połączeni miłością do techno – współistnieli zarówno wywodzący się z punkowych korzeni sympatycy undergroundu, jak i zwolennicy bardziej komercyjnych brzmień czy wreszcie uczniowie oraz absolwenci lokalnych szkół artystycznych. Istotna okazywała się również kwestia swoistej filozofii, jaka towarzyszyła tej inicjatywie.
Alicja Stańczyk: Techno udowadnia, że nie musimy być biernymi obserwatorami, ale możemy odważnie prezentować siebie bez obaw co do reakcji innych, jednocześnie im nie przeszkadzając. Techno jest zabawą i jako jedyne nie traktuje mody poważnie, natomiast pozwala na nieskrępowaną ekspresję siebie.
Marcelo Zammenhoff nawet dziś nazywa właścicielkę Bla Bla dobrą wróżką ówczesnej Łodzi. Zapewne ma rację, bo gdyby nie Alicja Stańczyk, być może nie byłoby dalszego ciągu tej opowieści.
Tekst: Bartłomiej Kluska
Foto: z archiwum Adama Radonia