Muno.pl Podcast 96 – Grobel

Podcast

Bohaterem 96. odsłony Muno.pl Podcast jest Grobel, warszawski didżej i promotor, założyciel wytwórni S1 Warsaw i MOST Records oraz współorganizator polskich sesji Boiler Room. Posłuchajcie jego godzinnego miksu, w sam raz na letnie dni.

Grobel to warszawski didżej, promotor i wydawca. Założyciel labelu S1 Warsaw, który sprowadził do polski Record Store Day. Wydawniczo zasłynął kultową w środowisku hip-hopowym i beatowym kompilacją Niewidzialna Nerka, głośnym numerem „Bomby” Eltrona Johna i odkryciem talentu Matat Professionals. W 2015 roku Grobel wspólnie z Wojtkiem Sokołem z Prosto powołał do życia MOST Records – przestrzeń dla ambitnych projektów muzycznych, oferującą profesjonalne wsparcie wydawnicze i promocyjne.
Bohater 96. odsłony Muno.pl Podcast jest prowadzącym i współorganizatorem polskich transmisji Boiler Room. Ma za sobą epizod jako współprowadzący program Muzyka Nowoczesna z raperem Pezetem na antenie RBL.TV. Jako jedyny Polak pojawił się w publikacji naukowej „Vinyl: The Analogue Record in the Digital Age” wydanej nakładem Bloomsbury Publishing UK, obok takich postaci jak The Analogue Cops czy Efdemin. W 2016 podczas Tallin Music Week otrzymał nagrodę międzynarodowej organizacji IMPALA za dotychczasową działalność wydawniczą.

POBIERZ I POSŁUCHAJ: MUNO.PL PODCAST 96 – GROBEL

GROBEL (MOST RECORDS / C&C BOOKINGS / WARSZAWA)

Kim jesteś?
Obserwatorem… organizatorem… i mówią, że oratorem (heh).
Pierwsza muzyczna inspiracja, którą pamiętasz to…
Kolonie w górach i „Scyzoryk” Liroya. Głównie z uwagi na wulgaryzmy, które przez pewien czas uchodziły na obozowych dyskotekach zanim poszedł ban od wychowawców. To były wakacje 1994 między 2 a 3 klasą podstawówki, za sprawą wspomnianego nośnego singla wszedłem w posiadanie pierwszego albumu, a właściwie Albóómu, na kasecie. To co mnie wtedy w pierwszej chwili rozczarowało to, że oprócz „Scoobiedoo Ya” cała płyta była poważna i nie było już do czego sobie na głos poprzeklinać. Rok później mama kupiła mi debiut Wzgórza Ya-Pa 3, który był już czymś zupełnie innym (a Liroy w międzyczasie stał się przypałem) i to był chyba ten pierwszy świadomy moment obcowania z muzyczną treścią, która odpalała mi w głowie niesamowite historie. Od młodzieżowego hedonizmu – „Jakiś przyjaciel nieźle ujarany, przybijał widelcem kanapki do ściany”, trzymającego w napięciu storytellingu o konfliktach z prewencją – „Oni z nysy szybko wyskoczyli i nie byli dla nas wcale bardzo mili” czy wreszcie głębokiego komentarza społecznego związanego z rozczarowaniem transformacją – „Ej, yo Lechu co ty zrobiłeś, tak życie nasze utrudniłeś. Kapitalizm jest ustrojem takim, że ludziom ubogim wypruwa flaki”. Rapowa narracja kształtowała mnie równolegle z muzyką elektroniczną i w zasadzie do dziś nic się w tym względzie nie zmieniło.
Moment, w którym pierwszy raz usłyszałes brzmienie elektroniki sprawił…
… że nie byłem w stanie pojąć jak można generować takie dźwięki! Pierwszy świadomy kontakt to chyba program Joystick i wykorzystywane jako soundtrack „Oxygen 2” i „4” Jean Michel Jarre’a. W przeciwieństwie do rapu, tę muzykę zapamiętałem jako zdehumanizowaną, coś czego nie mógł stworzyć jeden człowiek albo musiał być jakimś geniuszem. Trochę później, w okolicy 6 klasy podstawówki, za sprawą starszych kolegów sprawdzających maksymalne dawkowanie amfetaminy poznałem psy i goa trance, który jak dzisiaj o tym myślę, był przecież w jakimś sensie ideowym rozwinięciem Jarre’a. Zasłuchiwałem się w kasetach Astral Projection i Juno Reactor, a później polskich wykonawców jak Tromesa. To co się działo w tej muzyce było po prostu niewiarygodne. Bardzo długi czas nie mogłem sobie wyobrazić jak się takie coś robi. Oczy otworzył mi dopiero Rebirth RB-338 – software’owy emulator Rolandów 303, 808 i 909. Równolege zacząłem bujać się z bardziej wyluzowaną ekipą, która jeździła zjarana fordem escortem słuchając house’owych audycji z lubelskiego Radia Centrum i Radostacji. Wtedy rozpoczęła się moja druga prawdziwa miłość, czyli muzyka house. To były czasy eksplozji sceny francuskiej – Bob Sinclar, Cassius, Alan Braxe i jeden z moich życiowych top 3, czyli Daft Punk „Homework”. Za oceanem scena też się jeszcze miała dobrze – Paul Johnson, Armand Van Helden i Masters At Work. Powoli zaczęło do mnie docierać, że innym sposobem na tworzenie muzyki jest sampling i robienie czegoś nowego ze starych nagrań. Że wystarczy wyciąć odpowiedni fragment i go zapętlić, a nowy utwór nie będzie miał kompletnie nic wspólnego z oryginałem, który poza tym dźwiękiem mógł nie mieć w sobie nic fajnego. To samo zresztą było w hip-hopie. Odkrywanie tych sampli było dla mnie przez lata mega zajawką i podstawą do poznawania innych gatunków, jak soul, funk i disco.
Gdyby nie muzyka to?
Nie robiłbym tego co robię poza nią, albo byłoby to znacznie uboższe. Muzyka daje mi zdrowy balans i ucieczkę od fiksacji na jednym punkcie widzenia w pozostałych dziedzinach życia. Weszła także do mojego świata zawodowego, co pozwala wykorzystywać doświadczenia zdobyte na innych polach do podnoszenia poziomu działań muzycznych, a w drugą stronę zapewnia konieczny dystans i wrażliwość tej bardziej sformalizowanej części mnie.
W muzyce ważne dla mnie jest…
… kontekst, historia, człowiek i to co chciał przekazać.
W życiu ważne dla mnie jest…
Coraz bardziej spokój, czas dla siebie i bliskich. W dzisiejszych czasach jeśli się tego nie poukłada to można oszaleć od przebodźcowania.

W muzyce elektronicznej, kulturze klubowej nie lubię…
… tak jak w każdej innej, nie lubię zamknięcia i szufladek. Szczególnie ludzie młodzi potrzebują subkultur i identyfikowania się z czymś/kimś do budowania swojej tożsamości i wtedy najczęściej nie chodzi o muzykę, a o pewne estetyczne i emocjonalne kody. Uważam, że niezdrowe jest grzanie się tylko techno, co obserwujemy od kilku lat, tak jak np. hip-hopem. W obu przypadkach generuje to konformizm i komercję co wypacza sens ideowych założeń obu gatunków, które, jeśli ktoś się chwilę zastanowi, powstały bliżej siebie niż to się dziś wydaje.
Efekt komercji w muzyce klubowej jest taki, że status mega gwiazd niektórych artystów, szczególnie ze sceny niemieckiej, wypacza kulturowy sens bycia didżejem i producentem, który od zawsze był integralnie związany ze środowiskiem. Dziś ludzie przepłacają za bilety na wyhajpowane name’y tylko dlatego, że trzeba ich zobaczyć, a ich sety po prostu nie mają prawa być lepsze od setów wielu zaangażowanych selektorów/diggerów z mocnym skillem. Oczywiście nie znaczy to, że to ludzie bez talentu, albo, że uznanie im się nie należy, ale stawianie ich na piedestale nad setkami bardzo ważnych postaci pracujących dzień w dzień na jakość kultury w swoich lokalnych społecznościach, jest moim zdaniem niesprawiedliwe i deprecjonujące.
Najlepszy set zagrałem…
Ojej, tu ciężko o prostą odpowiedź… Ja raczej myślę okresami. Czas kiedy funkcjonowało warszawskie Powiększenie, gdzie mieliśmy w zasadzie stałą rezydenturę z różnymi cyklami to zdecydowanie najlepsze wspomnienia didżejskie. Ciemna piwnica na 300-400 osób, w której można było jarać i na scenie był czasem lepszy vibe niż na pełnym parkiecie. To też był końcowy przystanek dla tych, którzy zamykali kluby wcześniej – tam się przychodziło na ostatniego, więc na scenie czasem stało dziesięć toreb z płytami i siedziało ośmiu didżejów. Bookingowo szczególnie jestem zadowlony z cyklu Since Way Back, gdzie jedyny raz w stolicy zagrali m.in. Ron Morelli (L.I.E.S.), John Heckle czy Murphy Jax.
Jeśli chodzi o działania promotorskie to było kilka wyjątkowych lat, kiedy udało nam się ściągnąć do Polski Moodymanna, Andresa, DaM-Funka, Onrę czy Jesse Boykinsa III i organizować imprezy w tak dziwnych miejscach, jak dach wrocławskiego domu handlowego Renoma i pierwszych miejscówkach nad Wisłą, zanim zalała je fala dresiarstwa. Na osobistej liście jest też herbatka z legendą didżejingu – Gregiem Wilsonem w pubie w Liverpoolu, sesja studyjna i kurs robienia house’u na MPC z Linkwoodem czy hangowanie z Legoweltem, które zaowocowało rok później wspólnym występem z Komendarkiem na Boiler Room.
A jak już o tym mowa, to cała współpraca z BR to jeden wielki katalizator wyjątkowych przeżyć na scenie w roli prowadzącego i poza nią. Wspomniany występ Danny’ego i Pana Władysława, sesja Side One Ten z Michałem Urbaniakiem, ale także możliwość zrealizowania filmu o polskiej muzyce elektronicznej z Eugeniuszem Rudnikiem i Markiem Bilińskim to rzeczy, których nawet nie miałem na bucket list.
Utwór, który towarzyszyłby mi w samotnej podróży na koniec świata to…
Jeden? A można sobie skleić mixtape? Jeśli tak to przemyciłbym coś z Beastie Boys, A Tribe Called Quest i Molesty „Skandal”, a na drugiej stronie może być essential mix Daft Punk.

Z reguły jestem skromny, ale najbardziej cieszę się, że udało mi się…
Nie jestem jakoś specjalnie skromny. Wychodzę z założenia, że każdy sukces to jest ciężka orka obarczona konsekwencjami zdrowotnymi i brakiem wolnego czasu, więc jeśli się go ma to trzeba być dumnym z tego co się robi, nie ważne jaka to dziedzina i skala działania.
Cieszę się, że mając 30 lat mogę zajmować się muzyką na profesjonalnym poziomie, stać mnie na ukochane płyty winylowe i poznałem dzięki zajawce takich ludzi i historie, że jakby mi ktoś kiedyś powiedział, że tak będzie, to bym nie uwierzył. Jednocześnie udało mi się wypracować inne źródło utrzymania, dzięki czemu nie muszę moich muzycznych poczynań ustawiać zarobkowo. Nie gram chałtur, nie wydaję generycznej łupanki, która wszystkim wchodzi i nie organizuję eventów muzycznych opakowanych reklamą jak weekendowe promocje w galeriach handlowych. Muzyka pozostaje dla mnie pasją, czasem męczącą i frustrującą jak wszystko, ale nadal szczerą i dziecinnie naiwną, dzięki czemu pędząca metryka nie ma aż takiego znaczenia.

W najbliższym czasie zamierzam…
… przekonać się czy można w Polsce połączyć jakościową, czasem undergroundową muzykę z profesjonalną promocją. Label MOST Records, który odpaliliśmy z Sokołem z Prosto jest takim eksperymentem. Zainteresowanie jest spore zarówno po stronie publiki jak i artystów, a dopiero się rozkręcamy. Czy się uda? Zobaczymy.
Czy możesz powiedzieć nam coś o nagranym przez Ciebie miksie?
Za oknem piękne lato, więc mix jest mocno wakacyjny. W pewnym sensie można go czytać jako taką narrację od początku do końca imprezy. Zaczyna się jak popołudniowe backyard party z grillem – kilka numerów boogie w tempach w okolicy 110 bpm. Później house’owa klasyka – najpierw disco, a dalej deep. Po 60 minutach metronom jest gdzieś w okolicach 130 bpm i zamyka się lo-fi instrumentalem w stylu Miami. Tracklista to takie moje klasyki… Larry Heard, Moodymann, Maurice Fulton, Kai Alcé, Paul Johnson, DJ Sotofett, Omar S, Tom Noble i nasz Eltron John z pierwszego wydawnictwa MOSTu, które już w wakacje na winylu. Wszystkie numery zgrane z wosku przez lampowy rotary mixer, co dodaje im przyjemnej ciepłej barwy i naturalnych szumów. Polecam do czynności relaksacyjnych.


Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →