Monegros Festival 2011 – RELACJA MUNO.PL

Relacja

Po Melt Festival! przyszedł czas na kolejny przystanek relacji Muno.pl z największych letnich festiwali! Zobaczcie jak wyglądała tegoroczna edycja Monegros Festival na pustyni w Hiszpanii!

Letnie festiwale kochamy głównie za to, że pozwalają nam w towarzystwie naszej ulubionej muzyki obcować z naturą – jednak w tym konkretnym wypadku wywiezienie na pustynię podchodzi mi pod małe szaleństwo. No właśnie, szaleństwo – to główne skojarzenie, które przychodzi mi do głowy wspominając Monegros Festival

Momentami można było poczuć się jak na planie kolejnej części Mad Maxa – otaczający pejzaż zwalał z nóg, wielokrotnie przecierałem oczy niedowierzając temu, co widzę. Pomimo ogólnej fascynacji festiwalem, trzeba zaznaczyć, że Monegros to istna szkoła przetrwania, prawdziwy sprawdzian dla wielbicieli open airów. Dlaczego? Szczegóły poniżej.

Biletomat.pl

Kup bilet na dowolny koncert lub imprezę!

Znajdź Bilety

Bezpieczne i proste zakupy

Teren festiwalowy znajduje się blisko 200 kilometrów od Barcelony, a wybierając opcję autobusu trzeba przygotować się na kilkugodzinną przeprawę. Podróż ta sprawia jednak sporo frajdy, autokar jest w pełni klimatyzowany z dokładna ilością osób przypadających na miejsca siedzące, za oknem zaś widoki zapierają dech w piersi.

Przed wyjazdem wszyscy otrzymali oficjalne powiadomienie, że w razie jakichkolwiek zakłóceń w prowadzeniu autokaru, delikwent może zapomnieć o wejściu na imprezę – z upływem czasu temperament Hiszpanów coraz bardziej się uaktywniał, prawdziwa eksplozja czekała jednak już na samym festiwalu.

Po dotarciu na miejsce zamarłem – w promieniu kilkunastu kilometrów ciężko było o jakiekolwiek znaki cywilizacji, horyzont wyznaczał wszechobecny nagrzany piach. Koniec świata, to jedyne, co przychodziło mi do głowy.

Co ja tu właściwie robie? – Co chwilę zadawałem sobie to pytanie, pół serio, pół żartem. Ciężko było otrząsnąć się po wyskoczeniu na tym odludziu, szybko jednak trzeba było dojść do siebie, bo za chwile startowała absolutna dj’ska śmietanka.

Teren Monegros przypomina nieco bazę wojskową, wszędzie flagi reklamowe niczym wojenne herby i ogromne ogrodzenia. Logistycznie wszystko perfekcyjnie zgrane, przemieszczanie się między scenami było bezproblemowe, wszystko dopięte na ostatni guzik. No prawie, gdyż anomalia pogodowe na Monegros to prawdziwa katastrofa, której nie da się uniknąć. Zapomniana lekcja geografii, mówiąca, że na takich terenach temperatura w nocy spada z 40 do 10 stopni dała się we znaki.

Temperatura w nocy odczuwalna była również w namiocie z pamiątkami, z której w błyskawicznym tempie zniknęły bluzy – sam osobiście musiałem zadowolić się zakupionym ręcznikiem, jedynym wsparciem w tej sytuacji, jaka pozostała w sprzedaży (tegoroczna edycja Monegros okazała się najzimniejszą w historii festiwalu). Niesamowite wzięcie miały również maski pielęgniarskie, które pomagały w normalnym oddychaniu – wyjątkowo mocny, piaszczysty wiatr nie ułatwiał sprawy w cieszeniu się muzyką. Misja pustynna burza w pełnej okazałości.

Największą „atrakcją” okazała się jednak zebrana publika. Nigdy przedtem nie spotkałem się z tak nakręconymi ludźmi, wiedziałem, że będzie „gorąco” jednak nie przypuszczałem, że do tego stopnia.

Miałem wrażenie, że ludzie wokół mnie po raz pierwszy są na festiwalu, ich radość z faktu uczestniczenia w Monegros nie znała granic. Wszechobecny hedonizm odczuwalny był przez całe 20 godzin, zupełnie niewidoczny był brak zmęczenia, można powiedzieć, że impreza rozkręcała się z godziny na godzinę, swoje meritum osiągając o wschodzie słońca. Szaleństwo.

Pomimo nieprzyjaznych warunków naturalnych, energię czerpało się właśnie z tłumu – rozweselonych, kolorowych i wiecznie uśmiechniętych Hiszpanów, w większości przypadków. Zdarzały się jednak wyjątki, które odbiegały od jakichkolwiek ram przyzwoitości – zachowaniem przypominali dzikusów, szczególnie widoczni byli w namiocie Carpa Eristoff, w której dominowały najcięższe brzmienia podczas festiwalu. Niezapomniane widoki.

Muzycznie tegoroczny Monegros Festival prezentował się nieco skromniej chociażby w porównaniu z zeszłym rokiem, aczkolwiek nie doświadczyłem sytuacji, w której nie miałbym na kogo się udać.

Wachlarz gatunkowy to już domena tego eventu, praktycznie każdy fan muzyki elektronicznej znalazłby coś tu dla siebie. Od drum’n’bass po electro, przez house i techno do minimalu, z hip-hopem włącznie.

Zacząłem od falstartu, Fatima Haji skierowała mnie podczas swojego seta do zaznajomienia się z ofertą na barze. Zaraz po niej zainstalował się bożyszcze hiszpańskiej publiki, czyli Oscar Mulero w duecie z Reeko – zaimponowali mi swoim oryginalnym stylem, impreza wchodziła na odpowiednie tory. Zaraz po nich czekała na mnie największa feta w życiu, set Luciano to absolutne mistrzostwo świata – Hiszpanie reagowali jakby właśnie je zdobyli, okrzykom, gwizdom i tańcom nie było końca. Wszystkim znane klasyki w housowych remixach – dźwięki prezentowane przez Luciano to obecnie najbardziej taneczna muzyka na świecie.

Po tym występie uciekliśmy z tysiącami innych ludzi (po Luciano wchodził Guetta) z głównej sceny, udając się na występ Josepha Capriatiego. Ciekawe, mocne i spójne techno granie, dodatkowo podkręcane przez żywiołowo reagującego Włocha. Boys Noize ponownie udowodnił, że sztukę mixowania opanował do perfekcji – jak zwykle zwariowany repertuar, w tym szaleństwie jednak jest metoda.

Stylistycznie podobnie zaprezentował się Vitalic ze swoim „szklanym” projektem – wszechobecny ciężki electro groove podkręcający klasyki Francuza to najciężej strawny show na Monegros, który znalazł jednak u mnie uznanie. Mogło się podobać, zwłaszcza w połączeniu z najmocniejszymi laserami, z jakimi miałem styczność, miażdżącym nagłośnieniem i kilkunastometrowymi wybuchami pary.

Marco Carola i Loco Dice to już stały punkt programu na Monegros, mało kto tam pasuje jak ta dwójka. Korzystniej wypadł Włoch, który wie jak rozbujać publikę. Loco Dice jakby w cieniu starszego kolegi, brakowało już tej nieziemskiej energii z setu Marco, zniesmaczony kolejną wpadką sprzętową przez niego udałem się na Main Stage, gdzie pomału rozkładał się Richie Hawtin.

Najlepszy set, jaki słyszałem w jego wydaniu, a było ich naprawdę sporo. Basowe morderstwo, klimat Plastikmana i housowe fascynacje Hawtina – wszystko to podane ze szwajcarską precyzją, nie spotkałem się wcześniej z równie dobrze zbudowanym napięciem. Muzyczny świat Hawtina to nieodkryta planeta, na której lądować chce jak najczęściej.

Ben Sims i Paul Mac to już prawdziwe wariactwo, zwłaszcza pod sceną. Mocne techno, funkowe motywy i francuskie wojenne wokale w stylu Edith Piaf – przy wschodzie słońca zdałem sobie sprawę, że uczestniczę w najbardziej pokręconej imprezie na planecie.

Chris Liebing to zawsze gwarancja jakości, coraz częściej jednak przeplata sety genialne z tymi słabymi. Podobnie tutaj, zupełnie bez wyrazu, jakby od niechcenia zagrał poprawnie, ale zupełnie nikogo nie porwał. Siebie chyba też, po secie bez pożegnania udał się prosto do limuzyny.

Ostatnie chwile na „wojnie” spędziłem z Carlem Coxem, który wykrzesał z kilkudziesięciu-tysięcznej publiki ostatnie siły. Wesoły, tribalowo-housowy set Coxa wszystkim się spodobał, lepszego pożegnania nie można było sobie wyobrazić. „We survive Monegros” – to ostatni obrazek na telebimie. Przeżyłem!

Należy pamiętać, że z imprezy nie da się wcześniej wydostać, powrotne autobusy zaczynają kursować od południa dnia następnego. Zamknięci gdzieś na środku pustyni, musimy zmierzyć się z Monegros Festival. Było ciężko, choć daleko mi od lamentowania – to prawdziwa jazda bez trzymanki, największe wariactwo, jakie spotkało mnie w życiu. Festiwal uzależnia, wracam tam za rok. I Wam też polecam 😉







Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →