Ikona, którą podziwia jej własna idolka – Ellen Allien. Joana świętuje 20 lat na scenie

Fot. Dawid Płaczek
News Wywiad

Jeśli zapytasz znawcę rodzimej sceny o najlepsze polskie didżejki, to jej ksywa padnie w pierwszym zdaniu. Nic dziwnego - wszak pracuje na swoją renomę od dwóch dekad. Jednak DJing był zaledwie punktem wyjścia do tego, by zaangażować się w kształtowanie lokalnej sceny, najpierw poprzez stanie się ważną postacią zza konsolety, następnie za sprawą prowadzenia jednego z najważniejszych i największych klubów. Klubu - dodajmy - do którego ściągają najpotężniejsze nazwiska światowej kultury klubowej i te nazwiska nie szczędzą komplementów pod jej adresem. Trudno o zaskoczenie, bo kogoś takiego, jak Joana nie sposób znaleźć gdziekolwiek, nawet w Berlinie.

O 20 latach na scenie, początkach, zmianach, przyjaźniach, Crisitanie Vogelu, Jeffie Millsie, Ellen Allien i Marcelu Dettmannie, sukcesach i momentach zwątpienia - o tym wszystkim Joana opowiedziała w bodaj najbardziej obszernym wywiadzie w karierze.

Początki

Hubert Grupa: Joana wchodzi do klubu po raz pierwszy. Gdzie i kiedy miało to miejsce i co pamiętasz z tego wydarzenia? Kto grał? Jak wyglądał klub? Co się wówczas grało?

Joana: Mogę zacząć od tego, że moja pierwsza impreza odbyła się jeszcze w latach 90., dokładnie w 1998 roku. To była impreza o nazwie WEST Techno Party. Moja siostra pracowała wtedy dla firmy tytoniowej, która sponsorowała ten cykl wydarzeń. Impreza miała miejsce w Fabryce Techno przy ul. Mostowej – w magazynach przerobionych na przestrzeń klubową. Trafiłam tam trochę przypadkiem, trochę po to, żeby pomóc przed rozpoczęciem imprezy. Udało mi się jakoś przemknąć i zostać – miałam wtedy 17 lat, więc oficjalnie nie powinnam była tam być. Ale to były inne czasy – nikt tego szczególnie nie sprawdzał.

Biletomat.pl

Kup bilet na dowolny koncert lub imprezę!

Znajdź Bilety

Bezpieczne i proste zakupy

W tamtym okresie słuchałam głównie muzyki, która była dostępna w telewizji. Pochodzę z osiedla na Winogradach, gdzie dominował hip-hop – Tupac, Cypress Hill – to było moje codzienne brzmienie. A tam, na tej imprezie, pierwszy raz zetknęłam się z porządnym techno. Grał wtedy Crisitan Vogel.

Fot. Dawid Płaczek

Impreza zrobiła na mnie ogromne wrażenie. W kulminacyjnym momencie niestety wysiadł prąd i nie udało się go już przywrócić. Było mi naprawdę szkoda, bo bardzo chciałam posłuchać dalej. Dzięki mojej siostrze dowiedziałam się później, gdzie ten DJ jeszcze występuje. Okazało się, że Cristian był rezydentem klubu Tresor w Berlinie – zaledwie 300 kilometrów od Poznania. Miałam tam rodzinę, a jeden z moich kuzynów był starszy i mogłam się z nim skontaktować. Powiedziałam mu, że chciałabym zobaczyć tego DJ-a na żywo, bo nie miałam okazji do końca posłuchać go u nas.

Udało się – pojechałyśmy z moją siostrą do Berlina, pod pretekstem urodzin kuzyna. Pojechałyśmy VW Golfem dwójką, szczęśliwe i podekscytowane. Udało się wejść do Tresora – to jeszcze była stara lokalizacja. To było dla mnie ogromne przeżycie – nigdy wcześniej nie byłam na imprezie za granicą. To był mój pierwszy taki wyjazd.

Zobaczyłam Cristiana Vogela, inne sale, zupełnie innych ludzi. Mój angielski był wtedy bardzo podstawowy – byłam zawstydzona, ale zakochałam się w całym klimacie. W wakacje pojechałam ponownie – dowiedziałam się, że istnieje coś takiego jak Love Parade. Można było się tam bawić razem z tysiącami ludzi. Pojechałam tam w 1998 roku z moją przyjaciółką i ówczesnym chłopakiem. Mamy nawet zabawne zdjęcie z platformą zespołu Venga Boys w tle.

Mam ciarki, jak o tym mówię. Pamiętam, że widziałam tych artystów wcześniej tylko w teledyskach na Vivie czy MTV – wtedy to była jedyna forma dostępu do muzyki elektronicznej. Po tej wizycie w Tresorze wiedziałam już, że pojadę na Love Parade. Czułam, że to jest to. To była przynależność do jakiejś społeczności.

Fot. Artur AEN Nowicki

W tamtym czasie wchodził kawałek „Sonic Empire” od Members of Mayday. Poprosiłam mojego kuzyna, żeby kupił mi tę płytę w dniu premiery. Okazało się, że to był tylko singiel z trzema wersjami tego samego utworu – różne remiksy i edity. Byłam trochę zaskoczona, że tyle kosztuje (chyba 15 marek), a zawiera tylko trzy utwory, ale to było coś wyjątkowego.

Z czasem coraz bardziej angażowałam się w muzykę. Zaczęłam słuchać The Chemical Brothers i podobnych artystów. Moje zainteresowanie techno zaczęło się wtedy rozwijać i kierować ku lżejszym odmianom – z czasem bardziej pociągał mnie house. Tak zaczęła się moja przygoda – pierwsza impreza, pierwsze zauroczenie muzyką elektroniczną.

W tym wszystkim jest sporo szczęśliwych splotów okoliczności – Cristian Vogel gra akurat w Poznaniu, akurat Twoja siostra pracuje przy tym wydarzeniu, a następnie Twój kuzyn akurat mieszka w Berlinie, gdzie dużo łatwiej było zobaczyć i usłyszeć Cristiana na żywo.

Dokładnie. Gdyby ta impreza odbyła się gdzieś daleko, to pewnie wszystko by się rozmyło. Ale że była w Poznaniu – miałam ogromne szczęście. Co więcej, po latach organizowałam imprezy z Szymonem aka Garym Holldmanem pod szyldem International Day Off. Okazało się, że mamy wspólny sentyment do Cristiana Vogela. Szymon był jego ogromnym fanem, a my kilka razy organizowaliśmy imprezy z jego udziałem. Kiedyś zrobiliśmy go w Eskulapie, innym razem na dużej imprezie z Jackiem Sienkiewiczem w Gazowni – tuż po otwarciu tego miejsca. Pamiętam, że to było chyba jego 25-lecie kariery. Teraz ja obchodzę swoje 20-lecie. Kiedy mu opowiedziałam tę historię – że byłam tą małą dziewczyną, która stała z tyłu na jego pierwszym występie – bardzo się wzruszył.

Pierwsze kroki za konsoletą

Naturalnie muszę zapytać o ten pierwszy impuls, bodziec, który sprawił, że chciałaś spróbować swoich sił za didżejką? Kto Ci w tym pomógł?

To też jest fajna historia. Po tym, jak mój kuzyn kupił mi pierwszą płytę, zaczęłam regularnie wydawać wszystkie oszczędności w Empiku i w Music Store na Świętym Marcinie. Uwielbiałam tamtego chłopaka, który prowadził sklep – cieszył się, że przychodzę i wiedział, po co przyszłam. Kupowałam płyty Daft Punk, Basement Jaxx, Moloko, i inne rzeczy, które mnie interesowały.

W 2005 roku miałam już sporą kolekcję płyt, również winyli. W tamtym czasie DJ-e grali tylko z winyli albo występowali live. Mój brat, podobnie jak siostra, pracował w firmie tytoniowej, ale w dziale odpowiedzialnym za reklamę na eventach. To były czasy wielkich budżetów, ogromnych imprez, m.in. w Arenie czy w sali Ludowej – organizowanych przez Mystic Music i Pawła Szwarca. Bywałam tam często, choć nie zawsze muzyka mi się podobała – czasem wręcz bolały mnie uszy.

Ale miałam dużo winyli i znałam rezydentów Eskulapa – Patryka Hagala, Cube’a, Adama Liebthala Widzieli, że się tym jaram, i zachęcali mnie, żebym spróbowała swoich sił. W końcu nadarzyła się okazja…

W 2004 roku była duża impreza w Warszawie na Służewcu – grał tam Carl Cox. Organizowała to firma, z którą współpracował mój brat. Leciał wtedy prywatnym samolotem z Pragi prosto na tę imprezę. W związku z nią był też problem – brakowało porządnych gramofonów. Trzeba było je kupić. Gramofony trafiły do mojego brata, który pomyślał, że może sam spróbuje swoich sił jako DJ. Kupił też mikser Pioneer DJM-600. Sprzęt stał u niego w domu, ale było mało płyt – więc ja pożyczałam winyle od Patryka i Kuby.

Na początku nie wiedziałam za bardzo, jak się gra. Miksowałam płyty w domu – miałam ich sporo, więc moje sety były dość eklektyczne, czasem dziwne. W końcu jednak zaczęłam trenować bardziej regularnie. Złapałam kontakt z Hagalem i Kubą i stwierdziłam, że nagram pierwszy miks. Tak to się zaczęło.

Źródło: instagram.com/joanaofficial

Moja pierwsza impreza odbyła się w namiocie dla artystów podczas festiwalu Malta – nic wielkiego, ale byłam tak zestresowana, że nie mogłam nawet położyć płyty na talerzu. Ale później zagrałam na naprawdę świetnej imprezie – urodzinach Kuby w klubie Fonobar w Bydgoszczy, przy ul. Mickiewicza. To było w czerwcu. Pamiętam to doskonale.

Wtedy byłam zakochana w progressive house, uwielbiałam Sashę. W ogóle całe nasze pokolenie było zafascynowane tym brzmieniem. Jeździłam sporo na imprezy. W Polsce uwielbiałam takich DJ-ów jak Glasse i Leon. Leon zresztą nie wiedział, że tak bardzo go podziwiałam – zawsze gdzieś stałam z boku. Jeździliśmy z Patrykiem Hagalem do Sfinksa, do Bydgoszczy – nawet jeśli nie grałam, to jechałam.

Miałam też taki epizod: pojechałam na imprezę do Amsterdamu, bo Patryk opowiadał mi o DJ-u, który „gra jakby strzelał z rewolweru” – to był Ricardo Villalobos. Pożyczyłam od siostry samochód i przejechałam ponad 1000 km, byleby tylko go zobaczyć. Ale jak to z Ricardo bywa – na miejscu okazało się, że nie wystąpi. Na drzwiach wisiała kartka: „Ricardo – coming soon”. Łzy w oczach, paliwo przepalone, ale taka była rzeczywistość.

Później moje zainteresowania muzyczne zaczęły się przesuwać – od progressive’u przez deep house, micro house, aż wykrystalizował się mój własny styl. Zaczęłam grać w poznańskich klubach, w Eskulapie, w Cute…

Fot. Dawid Płaczek

Scena klubowa i pierwsze eventy

Gdy przypominasz sobie klubowy krajobraz sprzed 20 lat, to łatwiej czy trudniej było się wkręcić do grania w klubach? Z jednej strony było mniej didżejów, z drugiej było także mniej klubów.

Dokładnie – było mniej DJ-ów, więc mniejsza konkurencja. Ale jednocześnie trzeba pamiętać, że scena dzieliła się na DJ-ów i producentów. DJ-e skupiali się wtedy głównie na selekcji i technice, nie musieli jeszcze produkować własnej muzyki.

Z perspektywy czasu myślę, że klubów było może nawet więcej – w tym sensie, że łatwiej było znaleźć miejsce, gdzie można było zagrać autorską muzykę. Ja nigdy nie czułam się ograniczana. Miałam w sobie jakąś naiwność i odwagę – jak nie było gdzie grać, to po prostu organizowaliśmy swoje eventy.

Założyłam wtedy kolektyw City Inside Art. Szukaliśmy ciekawych przestrzeni – mieliśmy swój cykl imprez w klubie Mezzo Forte. Co piątek organizowałam tam wydarzenia. Później robiłam aftery po dużych imprezach z Eskulapem – z mocnymi bookingami, jak Jacek Sienkiewicz czy Catz ‘n Dogz (wtedy znani jako 3 Channels). Graliśmy w różnych przestrzeniach – nawet na Piekarach, w takim małym, ale pięknym wnętrzu.

Był też cykl „Flower Power”, który prowadziłam. Grałam tam z przyjaciółmi albo solo. W końcu Patryk Hagal zaprosił mnie do wspólnego grania w klubie Post Dali – to była druga lokalizacja, w budynku Alfy, na ostatnim piętrze. Później się zakochał, przeprowadził do Warszawy i zostawił mi wszystko – powiedział, że dogadał się z właścicielką i że mam prowadzić czwartki sama.

Dobrałam sobie wtedy Łukasza Beske (DJ Base) – bardzo dobrze się dogadywaliśmy. On był rezydentem SQ, ja robiłam swoje rzeczy w czwartki i wtedy razem graliśmy, więc wszystko się uzupełniało.

Fot. Artur AEN Nowicki

Konkurencja, sprzęt, social media i społeczne postrzeganie

A co z dostępnością sprzętu do grania czy samej muzyki? Wydaje się, że przez to, że było trudniej ją zdobyć, to naturalnie mniej osób się tego podejmowało.

Oj, tak – to był problem. Większość miejscówek nie miała własnego sprzętu. Ale ja miałam szczęście – miałam gramofony po bracie i mikser 600-tkę. Dostałam je od niego, bo zobaczył, że naprawdę mnie to kręci. Kupił mi nawet zajebiste słuchawki Technicsa – byłam wtedy najszczęśliwsza na świecie.

Przez dwa pierwsze tygodnie, kiedy sprzęt wylądował u mnie w domu, praktycznie nie wychodziłam z domu.

Wcześniej z Patrykiem Hagalem i Cube po prostu non stop graliśmy, u nich w studiu. Zamawialiśmy płyty razem, składaliśmy się na koszty przesyłek z Anglii. Czasem jechałam po winyle do Berlina– byle tylko zdobyć coś nowego.

W pewnym momencie zaczęły wchodzić CDJ-e – pamiętam, że jak dostałam propozycję grania w Post Dali, to już musiałam mieć swoje. Wcześniej były takie „setki”, ale one odtwarzały tylko MP3, nie WAV-y, i nie były zbyt dobre do profesjonalnego grania. Rozmawiałam wtedy z moim bratem – powiedział: „Kupuj ten sprzęt!”. No to kupiłam – byłam jedną z pierwszych w Polsce, które miały CDJ-1000 i mikser DJM-900. Ściągnęliśmy cały ten zestaw, byliśmy mega dumni.

Ten sprzęt dosłownie zarabiał na siebie – wypożyczałam go na różne imprezy, grał na nim nawet Paul van Dyk. Byłam naprawdę szczęśliwa, że mogłam zainwestować w coś, co się opłacało i pozwalało działać dalej. Wszystko było możliwe, tylko trzeba było chcieć.

Wracając jeszcze do konkurencji – było jej mniej. Mniej ludzi interesowało się tą kulturą, bo mniej było o niej wiadomo. Nie było social mediów, nikt nie kreował się na siłę. Było autentycznie. Jeśli ktoś fajnie grał, to po prostu tak było – ludzie to mówili, polecali sobie DJ-ów pocztą pantoflową.

Fot. Artur AEN Nowicki

Być kobietą na scenie klubowej

Siłą rzeczy musimy też zahaczyć o wątek obecności kobiet na scenie 20 lat temu, których było dużo mniej. Jak wówczas środowisko patrzyło na młodą, piękną dziewczynę, która chce stanąć za deckami? Czy obyło się bez uszczypliwości lub komentarzy w stylu „to nie jest robota dla dziewczyn”?

Pamiętam, że kiedyś zaproszono mnie na konferencję Audioriver o kobietach w branży. Wtedy Nina Kraviz dopiero zaczynała zdobywać popularność – była piękna, seksowna i to strasznie wkurzało „starych wyjadaczy”. Bo nagle DJ-ka była nie tylko dobra, ale i atrakcyjna.

Sama też miałam z tym do czynienia. Bywało, że oceniano mnie przez pryzmat wyglądu – że ładna dziewczyna, to pewnie nie potrafi grać. Czasami ktoś niósł mi torbę z płytami i wszyscy myśleli, że jestem „dziewczyną DJ-a”, a nie DJ-ką. Ale w sumie często było mi łatwiej – ktoś pomógł, poniósł sprzęt. Nie narzekałam. Ale prawda jest taka, że nikt nie traktował mnie na poważnie od razu – szczególnie w innych miastach.

Nie myślało się wtedy o konkurencji, nie było presji, żeby produkować własne utwory. Wiele rzeczy robiło się z potrzeby serca. Była w tym wolność i niewinność. Teraz to zupełnie inna bajka – każdy chce być DJ-em, a konkurencja jest ogromna.

Fot. Dawid Płaczek

W 2008 roku pojechałam pierwszy raz na Ibizę i… poczułam się trochę zniesmaczona. Zobaczyłam, że tamtejsza scena jednak bardziej stawia na wizerunek – że kobiety DJ-ki mają wyglądać, a nie tylko grać. Moja znajoma, która tam pracowała, powiedziała mi wtedy: „Ty jesteś taka ładna, powinnaś grać w bikini. Masz warunki!”. Dla mnie to był szok. Cofnęłam się wtedy o krok. Wiedziałam, że nie o to mi chodzi.

Zdecydowanie bliżej było mi do Berlina i do tamtejszej sceny – surowej, prawdziwej. Miałam tam znajomych DJ-ów, którzy mnie zapraszali na mniejsze i większe imprezy. Czułam się tam dobrze, jeździłam co miesiąc. Zdarzało mi się zabierać ze sobą polskich DJ-ów – Petera von Coala, Lady K, innych znajomych z różnych miast. Tam ludzie przyjmowali mnie jako DJ-kę z otwartymi ramionami.

Zaczęłam wtedy też bardziej angażować się w produkcję. W kolektywie City Inside Art dołączyła do nas An On Bast – świetna producentka. Miałyśmy bardzo intensywny rok – siedziałyśmy w studiu po 8–10 godzin dziennie. Stworzyłyśmy dużo materiału, ale pojawił się problem z jego wydaniem. Nie miałyśmy odpowiednich znajomości, a jeśli ktoś próbował nas potraktować protekcjonalnie, insynuując coś tylko dlatego, że jesteśmy kobietami, wycofywałyśmy się. Nie chciałyśmy iść na skróty.

Bardzo zależało nam, żeby wydać ten materiał na winylu. Miałyśmy już wszystko przygotowane, ale coś zawsze się rozmywało. Grałyśmy razem live w różnych miastach – Berlinie, Hamburgu – czasem w małych miejscach, czasem na większych wydarzeniach. Nie zarabiałyśmy kokosów. Często jeździłyśmy z koszykiem jedzenia i spałyśmy u mojego kuzyna, żeby tylko móc zagrać. Pamiętam, że raz dostałyśmy banknot 500 euro i zastanawiałyśmy się, czy jest prawdziwy!

Fot. Artur AEN Nowicki

Stambuł i siła autentyczności

Pewnego razu zagrałam imprezę, na którą przyszły dziewczyny z Turcji. Trafiły tam przez przypadek – nie spodobała im się muzyka w sąsiednim klubie, a na bramce stał Igor Niemczyk, który skierował je do mnie: „Jak chcecie underground, to idźcie tam, gdzie gra Asia”. I one przyszły. Były zachwycone. Powiedziały: „Musisz przyjechać do nas, do Stambułu! Mamy świetny klub, zapraszamy!”. Ja wtedy pomyślałam „Przecież dopiero zaczynam grać, jest tyle lepszych DJ-ów w Polsce, dlaczego ja?”.

One jednak były uparte i rzeczywiście zaprosiły mnie. Impreza miała odbyć się w lutym, ale została przesunięta na marzec, potem na kwiecień. I w międzyczasie pojawiła się u mnie taka myśl: „Może zaprosili mnie tylko dlatego, że jestem blondynką?”. Chciałam sprawdzić, jak zareagują, jeśli nie wpiszę się w ich wyobrażenie.

Obcięłam wtedy włosy na krótko, zafarbowałam je na brązowo – wyglądałam zupełnie inaczej. Pojechałam i… zagraliśmy świetną imprezę. A potem zaprosili mnie jeszcze kilka razy. Okazało się, że naprawdę chodziło im o muzykę i klimat, który tworzę – nie o wygląd. To było bardzo budujące.

Ale mimo wszystko takie sytuacje i myśli pojawiały się regularnie. Czasem słyszałam insynuacje, komentarze – mniej lub bardziej bezpośrednie. Na szczęście zawsze udawało mi się z tego jakoś wybrnąć. Często rozmawiam z młodymi DJ-kami i wiem, że niektóre z nich spotykają się z bardzo przykrą oceną, czasem nawet upokorzeniem. Zawsze im powtarzam – róbcie to, co czujecie, bądźcie twarde.

Fot. Dawid Płaczek

Zdarzają się dziewczyny, które mocno eksponują swój wizerunek – i to działa, mają fanów. Ale to też często budzi kontrowersje. Moja przyjaciółka, która ogarnia nasze social media, mówi czasem wprost: „To już nie promocja, to szczucie cycem”. Brzmi ostro, ale coś w tym jest.

Z drugiej strony – bywają też DJ-ki, które łączą estetykę z klasą. Ostatnio byliśmy w Berghain i Panorama Bar – grała tam DJ Gigola. Miała bardzo odważną stylówkę, ale wszystko było ze smakiem. Na dole grała DJ Ki/Ki – bardzo pozytywna osoba, świetna energia. Ona miała taki sportowy top, który pasował idealnie do jej wizerunku. Można wyglądać wyraziście i nie tracić autentyczności.

Fot. Artur AEN Nowicki

Berlin jako źródło inspiracji

Kto na wczesnym etapie kariery był dla Ciebie największą inspiracją? Pytam zarówno o polską scenę, jak i tą światową.

Od samego początku ogromną inspiracją była dla mnie Ellen Allien – jej energia, jej wytwórnia Bpitch Control. Uwielbiam ją za to, że potrafiła grać w Berghain i Panorama Bar, prowadzić label, organizować imprezy, projektować ubrania… To niesamowite, jak potrafiła łączyć tyle ról i zachować w tym wszystkim autentyczność.

Berlin był moją największą szkołą życia. Chodziłam do klubów jak Club der Visionaere, Bar25, Panorama Bar. Tam zobaczyłam, że można zrobić coś naprawdę wyjątkowego – z klimatem, z ludźmi, którzy czują muzykę całym sobą. I wtedy pomyślałam: „Czemu u nas tak nie może być?”. Chciałam coś podobnego stworzyć w Polsce – przestrzeń, gdzie ludzie będą mogli się bawić szczerze i swobodnie.

Jeździłam regularnie do Panoramy – pierwszy piątek miesiąca, stała rozpiska: Margaret Dygas, Zip… To była dla mnie ogromna inspiracja. Widziałam tam, że najważniejsze są konsekwencja, własny kierunek, jakość.

Fot. Dawid Płaczek

Byłam też zakochana w DJ-ach z Âme. Mieliśmy nawet przyjemność współpracować z jednym z nich. Przez chwilę naszym rezydentem był Bambounou. Grał u nas wiele razy, był cudowny.

Mam też swoje legendarne momenty – na przykład występ w Bar25, gdzie miałam grać 1,5 godziny, a zagrałam chyba z 5. To był totalny flow.

Największe wrażenie robi na mnie to, że Berghain i Panorama Bar powstały z Ostguta – malutkiego gejowskiego klubu. Z czasem przekształcili to w ogromny, kultowy klub, który sami spłacają i rozbudowują. Zrobili z tego przestrzeń z sercem – z dodatkową antresolą, disco ogrodem, palarnią… Wszystko przemyślane, z duszą.

Dziś, kiedy chodzę po klubach, patrzę na światła, układ przestrzeni, toalety. To jest mój „Berghain University” – tam się naprawdę nauczyłam dużo. Nie tylko o muzyce czy imprezach, ale też o życiu. O wartości wspólnoty, wrażliwości, wzajemnym szacunku.

W Polsce często słyszę, że w Poznaniu mamy wyjątkową ekipę. Mój kuzyn z Berlina, który nas odwiedza, mówi: „Asia, wy macie to wszystko – świetnych ludzi, świetną energię, trzymajcie to!”. To dla mnie ogromny komplement i motywacja.

Fot. Artur AEN Nowicki

DJing, klub i życie prywatne

O tym, że DJing potrafi być zajęciem w stylu full time job, raczej nie trzeba nikogo przekonywać. Czy jednak jest to zawód, który ze względu na specyfikę wymaga połączenia życia zawodowego z prywatnym, czy jednak da się to jakoś oddzielić? Jak na to patrzysz z perspektywy 20 lat?

Da się. Znam wielu artystów na wysokim poziomie, którzy mocno imprezowali, ale w pewnym momencie zaczęli bardziej cenić prywatność, rodzinę. Po pandemii wielu z nich zrozumiało, jak wartościowy jest czas spędzany z bliskimi. Zaczęli grać mniej, ale bardziej jakościowo.

Przykład? Sebastian Mullaert z Minilogue. To bardzo duchowa osoba, mieszka gdzieś 100 km od Malmö, ma rodzinę, którą kocha. Nie przeprowadził się do Berlina, nie dał się porwać tej „imprezowej fali”. Produkował w domowym studiu, grał, ale żył też spokojnie. To jest możliwe.

Ja z kolei oddałam się temu w 100%. Nie mam własnej rodziny – mam rodzeństwo, mamę, przyjaciół. To oni są moim zapleczem. Zawsze byli przy mnie i wspierali mnie, nawet kiedy bywało trudno.

Fot. Dawid Płaczek

Emocjonalne momenty

Muszę zapytać o highlighty – jakie 2-3 momenty uznajesz za najważniejsze i najlepsze w swojej dotychczasowej karierze?

Oj, na pewno Audioriver – grałam na scenie Circus jako druga, zaraz po mnie występowali Minilogue i Richie Hawtin. Tysiące ludzi, niesamowita energia. Wcześniej grałyśmy tam też z naszym kolektywem – razem z An On Bast, Lipem i Top Cutem zagrałam live act z wizualizacjami od Karo Jacewicz. To było coś.

Występ w Bar25 też był przełomowy – miał być krótki, wyszło kilka godzin grania. Albo granie w Tamie po pandemii – wzruszenie, łzy, radość, że to wszystko wróciło.

Chwile zwątpienia i nowe drogi

Na pewno zdarzyły się też chwile zwątpienia. Przypominasz sobie jakiś jeden szczególny taki moment i jego powód?

Miałam momenty zwątpienia, oczywiście. Szczególnie wtedy, kiedy z An On Bast nie udało się wydać naszej muzyki – mimo gotowego materiału. Mówiłam sobie: „Może trzeba już żyć normalnie…”. Mama mojego byłego chłopaka powtarzała mi: „Jesteś taka mądra, zdolna – może powinnaś robić coś innego?”. To był moment refleksji.

Później, gdy straciłam pierwszą lokalizację Tamy, byłam już pewna, że nie będę więcej robić imprez. Pożyczałam pieniądze, by je ratować, a potem musiałam je odpracować. Wtedy myślałam: „Nigdy więcej”. Ale udało się znaleźć nowe miejsce – teren AWF-u na Drodze Dębińskiej – i znowu pojawiła się nadzieja. Myślałam, że tam stworzymy swoje gniazdko.

Niestety, to też się nie udało. Wtedy poznałam Arka. Po roku bycia razem powiedział: „Ty musisz wrócić. Szukaj miejsca. Pomogę ci”. I tak się stało – zaangażował swojego przyjaciela, Irka, i obydwoje zdecydowali się zainwestować, a grono moich przyjaciół przyczyniło się do powstania azylu, najcudowniejszej z wszystkich Tam na świecie!

W pandemii cały czas myślałam: „To się zaraz skończy”. Ale coraz częściej nachodziły mnie myśli: „Może to już koniec… Może ta wolność, którą daje techno, nie pasuje do obecnych czasów?”I wtedy pojawiła się decyzja o restauracji – coś, co można było robić na wynos.

Pamiętam, jak Arek – mój chłopak i wspólnik – mówił mi wtedy: „Trzeba pomyśleć o czymś więcej niż techno, może to się nie podniesie…”. A ja myślałam: „Boże, co ja jeszcze kocham oprócz techno? Może pizzę?” (śmiech).

I rzeczywiście – zaczęliśmy robić pizzę! Tak powstał pomysł na restaurację. Dziś prowadzimy lokal, który współistnieje z Tamą – restaurację Rzemieślnicza w której mamy cudowną ekipę ludzi w pełni zaangażowanych w to co robią, a dzięki ludziom pracującym w Tamie, nie sposób ich wymienić, po prostu wszystko się udaje i razem (mam nadzieję) mamy z tego powodu ogromną satysfakcję.

Fot. Dawid Płaczek

Spotkania z idolami

DJing to przepustka do wspaniałego świata, w którym możemy poznawać mnóstwo ludzi, w tym naszych idoli. Kogo dzięki DJingowi poznałaś Ty, o kim mogłaś powiedzieć wcześniej, że jest dla Ciebie wzorem?

Na pewno Ellen Allien – ogromna inspiracja od zawsze. I Marcel Dettmann – kiedyś powiedziałam przy jego żonie, i Arku – moim partnerze życiowym i wspólniku, że go kocham. (śmiech) Mam nawet jego zdjęcie w ramce! Ale to jest taka platoniczna miłość – po prostu tyle razy go słyszałam, zwłaszcza w Berghain. Uwielbiam, jak gra – potrafi stworzyć zupełnie inną atmosferę.

Udało mi się też zagrać z Jeffem Millsem – to było podczas moich urodzin, w Eskulapie. Pamiętam, że to był dzień przed katastrofą smoleńską, 10 kwietnia. Na plakacie moje imię było jako pierwsze – nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że to sen. A on naprawdę przyjechał. Na żywo, osobiście – nie kosmita, jak mi się wcześniej wydawało! (śmiech)

Poza tym DJ Hell, Anthony Rother, Tama Sumo – to ona grała na naszej pierwszej imprezie w Tamie. Długo by wymieniać – wielu moich idoli grało u nas. To było niesamowite.

Podczas pandemii znów zagrała u nas Ellen Allien. Powiedziała: „Asia, ja lubię to miejsce, lubię was. W ogóle nie znam innej kobiety, która jest właścicielką tak dużego klubu jak ten”. To było dla mnie ogromne wyróżnienie. Zwłaszcza od niej.

Wiele moich marzeń się spełniło – i to takich, które kiedyś wydawały się kompletnie nieosiągalne.

Źródło: instagram.com/joanaofficial

Marzenia i duma

Skoro udało się przetrwać 20 lat, to musisz mieć jakiś swój sposób na didżejską długowieczność. Co Ciebie najmocniej trzyma przy graniu?

Wiesz, kiedyś DJ-ka nie była powodem do dumy. Unikałam mówienia o tym, że gram. Ludzie spoza sceny kojarzyli to z narkotykami, hałasem, jakimś „ciemnym światem”. Pamiętam, jak odebrałam mojego siostrzeńca z przedszkola – szedł z panią i powiedział: „Moja ciocia jest DJ-ką! Ona dużo imprezuje!”. A ta pani spojrzała na mnie jak na kosmitkę i zapytała, czy mam jakieś dokumenty potwierdzające to że mogę go odebrać. 🙂

Dziś to się bardzo zmieniło. DJ-ing stał się czymś normalnym, uznanym. Teraz mówię z dumą: „Tak, organizuję imprezy, jestem DJ-ką”. A mam już 44 lata – i czasem, kiedy ktoś to słyszy, mówi: „Wow!”. Ludzie nadal mają swoje wyobrażenia, że DJ to ktoś z tatuażami, kolczykami i dziwnym stylem. A ja niekoniecznie tak wyglądam.

Zdarzyło mi się też usłyszeć od urzędniczki kultury, że moje marzenia to „płytka wizja”. To było, gdy walczyłam o pierwszą lokalizację Tamy. Próbowałam wytłumaczyć, że to, co robimy, to kultura. Że w Berlinie kluby takie jak Berghain otrzymują milion euro rocznie w ramach wsparcia. A ona mi na to: „Wiem, że pani pali marihuanę”. I to miał być argument, by zamknąć temat, dziś już nie palę, a marihuana jest przepisywana na receptę. 😉

To pokazuje, jak wtedy traktowano naszą kulturę. Dziś – na szczęście – to się zmienia. Moje rodzeństwo, mama, przyjaciele – wszyscy są ze mnie dumni. I ja też jestem dumna z tego, co robię.

Fot. Dawid Płaczek


Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →