Frank Wiedemann (Howling) dla Muno.pl – WYWIAD

Wywiad

"Album ma w sobie sporo melancholii, ale też niesie wiele dobrej energii. To nie jest przygnębiajaca muzyka" - mówi o albumie "Sacred Ground" Frank Wiedemann z Howling w ekskluzywnym wywiadzie dla Muno.pl.

Współtwórca znakomitych duetów Howling i Âme, Frank Wiedemann, nie narzeka na nadmiar wolnego czasu – obowiązki zawodowe i rodzinne sprawiły, że niełatwo było umówić się z nim nawet na krótki wywiad. W końcu jednak się udało, a Frank okazał się spokojnym i przesympatycznym rozmówcą. Z wyraźną przyjemnością i dumą opowiadał nam o płycie swojego nowego projektu Howling, w którym partneruje mu Australijczyk Ry X (znany też z The Acid). Ich album „Sacred Ground” ukazał się niedawno nakładem należącej do Moderat wytwórnii Monkeytown. Krążek jest też dostępny na licencji w Polsce.

FRANK WIEDEMANN (HOWLING/AME) – WYWIAD

Dotychczas znany byłeś głównie ze współpracy z Kristianem Beyerem w duecie Âme. Czym różni się praca z Ry’em Cummingiem w Howling od tego, co robisz w Âme? Jak powstawała płyta „Sacred Ground”?
Przede wszystkim Ry jest muzykiem (śmiech) i ta płyta powstawała podczas klasycznych jam sessions – siadaliśmy i razem graliśmy. Wyjątkiem jest utwór “Howling”, który powstał jako pierwszy i jest kawałkiem wyprodukowanym niejako korespondencyjnie. Całą resztę tworzyliśmy grywając razem w różnych miejscach świata. W ten sposób powstawały zręby każdej kompozycji, a reszta to już aranżacje, studyjne szlify. Dla nas ważne było jednak w jakich miejscach się spotykamy i nagrywamy. Myślę, że często to właśnie miejsca dyktowały nam pomysły i determinowały nastrój poszczególnych fragmentów płyty.
Co to za miejsca?
Najróżniejsze – Ry mieszka w Los Angeles, ja w Berlinie, więc spotykaliśmy się w Stanach lub u mnie, albo umawialiśmy się specjalnie na sesje. Raz była to mała farma gdzieś w Szwajcarii, albo nowoczesne studio w pięknym mieście Bath w Anglii, to znów chata na prowincji w Kalifornii. Nie jestem specjalnie uduchowiony ani religijny, ale mam poczucie, że do każdego kawałka mógłbym przypisać jakąś szczególną aurę, jakieś niezwykłe wspomnienie. Dokładnie pamiętam gdzie nagrywaliśmy każdy dźwięk. Stąd tytuł płyty „Sacred Ground”
Ty wywodzisz się ze świata muzyki klubowej, jednak z tego, co mówisz Howling powstało z zamiarem tworzenia piosenek, szukania popowej formy?
To słuchacze zdecydują czy to płyta popowa. Dla mnie ważne było to, że choć sporo tu elektroniki, znaczące jej fragmenty były nagrywane live i żywe instrumenty są tu równie ważne. Jak już wspominałem – wyjątkiem jest singiel „Howling”, który powstawał w nieco inny sposób. Po prostu Ry podesłał mi demo – swój wokal i gitarę. Zrozumiałem, ze to piosenka z dużym potencjałem, dograłem do niej  beat i linię basu, odesłałem te swoje pomysły i tak na odległość stworzyliśmy nowy utwór, a w zasadzie jego szkic, który okazał sie finalnym produktem (śmiech)
Ten singiel był znakomicie przyjęty, przede wszystkim w klubowym światku. Jako pierwszy zaprezentował go Dixon podczas seta dla Boiler Room. Firmowaliście go jeszcze jako Ry X & Frank Wiedemann. Skąd decyzja o zmianie szyldu?
Singiel „Howling” to była próba i nie wiedzieliśmy czy będziemy dalej wspólnie nagrywać. Rzeczywiście utwór bardzo sie spodobał  – dla nas to była duża i miła niespodzianka. Dixon oczywiście pomógł, dostaliśmy też jakieś nagrody, najważniejsze jednak, że w międzyczasie mieliśmy okazję się lepiej poznać i polubić. Zdecydowaliśmy się razem działać i poczuliśmy się jak prawdziwy zespół, musieliśmy więc znaleźć nazwę. Na żywo gramy w trio – Ry śpiewa i gra na gitarze, Jens Kuross – świetny muzyk, dobry kumpel Ry’a z LA gra na perkusji i klawiszach, ja oczywiście majstruję swoje przy komputerze, odpowiadam za elektronikę, beaty.
“Sacred Ground” to świetne piosenki, które równie dobrze brzmią w klubowych remiksach, choćby Âme, Rødhåda czy Dixona. Nie miałeś pokusy, by podryfować bardziej w tym kierunku?
Muszę się przyznać, że w domu nie słucham zbyt dużo klubowej muzyki. Początkowo myśleliśmy, żeby w ogóle wywalić kickdrum – Ry ma wspaniały głos i chciałem, żeby te utwory były bardzo proste. Odkryłem jednak, że ten elektroniczny i rytmiczny element w Howling to właśnie moja cząstka, moje korzenie, mój wkład w ten zespół. Na płycie wciąż są zatem klubowe momenty. Nie ma w tym nic wykoncypowanego – z Ry’em jesteśmy jak ying i yang, tak się po prostu stało. Myślę, że te kompozycje, struktury są na tyle otwarte i uniwersalne, ze łatwo poddają się różnym interpretacjom. Zgadzam się, że do remiksów mamy wyjątkowe szczęście, bo różnie z tym bywa (śmiech). Także w wersji live możemy ten materiał zagrać bardzo piosenkowo ale możemy też klubowo – wszystko zależy od specyfiki miejsca, od aury, od publiki. Oczywiście zawsze podstawą jest jakiś trzon, fragment utworu, ale sam czasem dziwię się jak nasze koncerty potrafią się różnić.
Skoro nie słuchasz muzyki tanecznej, co najbardziej Ciebie inspiruje i na jakiej muzyce się wychowałeś?
Oczywiscie śledzę scenę klubową, cenię wielu producentów, nadal gram też jako DJ, ale co innego tańce w klubie, a czym innym jest słuchanie w domu. Dorastałem słuchając sporo jazzu – Milesa Davisa, Hancocka, ze względu na mojego ojca, ktory miał ogromną kolekcję jazzowych płyt. Mam bardzo eklektyczny gust – uwielbiam muzykę soul, miałem swoją fazę na indie-rocka, lubię bardzo klasykę. W klubach wybieram single, najlepsze kawałki, ale w domu wolę słuchać całych albumów i o „Sacred Ground” myśleliśmy jako o całości. Chcieliśmy, żeby ten materiał bronił się jako album. Oczywiście można tej płyty słuchać po kawałku, ale myślę, że jako całość ma ona swoję historię i dramaturgię.
Wraz z Dixonem i Kristianem prowadzisz bardzo cenioną wytwórnię Innervisions. Dlaczego nie chciałeś wydać tej płyty samodzielnie?
Innervisions to w założeniu label poswięcony muzyce klubowej, a – jak już tłumaczyłem – Howling to nie do końca projekt klubowy. To muzyka elektroniczna, ale nie klubowa, choć te wpływy też słychać. Znam sie dobrze z Gernotem (Bronsertem – red.) z Moderat i Modeselektor, wiedział, że nagrywamy i wyraził zainteresowanie, by wydać nam płytę pod szyldem Monkeytown. Oni mają świetny katalog, więc w Monkeytown jesteśmy w dobrym towarzystwie. Wiedzieliśmy też, że musimy mieć kogoś, kto zajmie się tą płytą w Anglii, bo to zupełnie inny i specyficzny rynek. Na szczeście dogadaliśmy się z imprintem Ninja Tune – Counter, z czego się ogromnie cieszę, bo od wielu lat jestem fanem produkcji z Ninja Tune. Mogę powiedzieć, że poczatek mojego zainteresowania elektroniką – jeszcze w latach 90-tych, to właśnie stare albumy z Ninja Tune
Ry pochodzi z małej australijskiej wyspy, Ty z Karlsruhe – jak się właściwie spotkaliście?
No wreszcie o to spytałeś, większość od tego zaczyna (śmiech). Poznaliśmy się przez wspólnego znajomego. To był okres wielu zmian w życiu każdego z nas, przeprowadzek, nowych zobowiązań. Ja się akurat przenosiłem do Berlina, Ry osadzał się w Stanach. Mieliśmy trochę wolnego czasu między innymi projektami, okazało się, że mamy wiele wspólnych fascynacji, wspólnie dużo rozmawialismy o muzyce, głównie o afrykanskiej i współczesnej klasyce z XX wieku, Steve Reich i takie klimaty.
Afryka obok „modern classical” to ciekawe zestawienie. Czego z Afryki słuchacie?
Oczywiście całego kanonu – głównie Feli Kutiego, ale wracam nie tylko do muzyki z Nigerii, ale też do dźwięków z Mali, Etiopii. W muzyce afrykańskiej oczywiście najpierw zafascynował mnie rytm, ich podziały, polirytmie, ale dużą uwagę zwracam też na harmonie, tonacje, jak zmieniają skale durowe na molowe. Album Holwing jest raczej w tonacjach molowych, ma w sobie sporo melancholii, ale też myślę, że niesie wiele dobrej energii. To nie jest przygnębiajaca muzyka.
Rozmawiał: Alex Kubaczewski
Fot. Michael Mann



Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →