10 godzin w Berlinie

Artykuł

Korzystając z letniej pogody, krótkich nocy i ogólnej potrzeby naładowania baterii pojechaliśmy na szybki rave do Berlina. Dwie godziny na pustej autostradzie i jesteśmy. Wysiadamy na Storkower Strasse. Dwa szybkie pilsy na ulicy i lądujemy w kolejce pod Mensch Meier...

Mensch Meier. ‘Shit club, shit music, shit personal’?
Takie jest oficjalne motto pierwszego lokalu, gdzie się wybieramy. Znajdujemy się na skrzyżowaniu dwóch dzielnic: Lichtenbergu i Prenzlauer Berg. Nie jest to stricte okolica imprezowa, tymczasem ściana w ścianę znajdują się tu dwa kluby. Pierwszy, powstały na początku 2015 roku – Mensch Meier i całkowita nowość, dopiero co otwarty – Anomalie. Postanowiliśmy sprawdzić oba. Podchodzimy do dwóch selekcjonerów, pytają czy byliśmy tu już kiedyś. Stwierdziłem, że lepiej będzie skłamać, że tak. Ku mojemu zaskoczeniu, zaczęli pytać dalej, na jakiej imprezie? Powiedziałem, że na Fooliku z Sisyphos, mimo, że nigdy tu nie byłem. ‘OK, viel Spass’.
Jesteśmy w środku, na obszukaniu pada pytanie, czy mamy przy sobie cyt.: ‘coś, czego nie powinniśmy mieć’. Zaśmialiśmy się, że nie. Ziomek zakleił telefony z obu stron naklejką jak do starych cen i skierował do kasy. 10 euro wstępu i zaczynami zwiedzanie. Ciekawostką jest to, że klub prowadzi ekipa współtworząca Fusion Festival, dlatego moje oczekiwanie były naprawdę duże. Dodatkowo zakaz robienia zdjęć, brak posiadania przez klub konta na jakimkolwiek portalu społecznościowym i ogólnie pozytywne opinie o tym miejscu zapowiadały coś wyjątkowego. Na zewnątrz spore podwórko, płonie ognisko. W środku długi korytarz, oświetlony i zadymiony, z którego przechodzimy na wszystkie sale. Po lewej main floor czyli tzw. sala house/techno. Po prawej chill out z fajnymi fotelami, gdzie leci downtempo, a dalej sala na koncerty, wyglądająca jak saloon z westernu.
Na korytarzu siedzi laska na krzesełku i przy stoliku z lampką robi jednorazowe tatuaże (sic!). Wchodzimy na główną, dość spory parkiet, sześć dużych skrzynek Funktion One, wzdłuż sali, po trzy na każdą stronę. Nagłośnienie naprawdę w porządku, muzyka też daje radę, mimo że zupełnie nie znam tych djów (Räubertöchtas). Publika raczej młoda, w większości dwudziestolatkowie i to raczej ci bliżej 20, niż 30. Ale daje się wkręcić. Przy barze odnajdujemy w ciemności tajemnicze wejście bez drzwi, wchodzimy, pusty kwadratowy pokój w grafikach, z psychodelicznymi światłami, strobo i napisem ‘Zusammen’ (razem). To chyba jakieś pomieszczenie do integracji poza parkietem haha. Bierzemy po Berliner Kindlu i idziemy na jakiś koncert, który właśnie się kończy (Feierabend Poetic Cumbia LIVE). Leci cumbia colombiana czyt. ludowa muzyka z Kolumbii. Zespół gra na żywo, kilkadziesiąt osób tańczy, zabawnie. Jest klimat. Po koncercie wchodzi jakaś djka, grająca tę samą muzykę z płyt. Jak na małym festiwalu, dla każdego coś miłego. My spadamy dalej.

Anomalie. Betonowe niebo.

Po przejściu odległości odpowiadającej mniej więcej połowie spalonego papierosa docieramy pod Anomalie. Jest kilka minut po trzeciej. Cały klub jest ogrodzony, przechodzimy przez drzwi, kolejka z bramkami w formie zygzaka, stoi ze sto osób, do guest listy nikogo. Listę sprawdzają na laptopie. Pięć razy literowałem nazwisko zanim znaleźli. Wstęp 15 euro, płacimy połowę (czyli 8 haha). Dają niewidzialną pieczątkę na ultrafiolet, ponownie zaklejają telefon, obszukują i w końcu przekraczamy bramy tego przybytku. Wita nas bardzo duże betonowe podwórze. Po lewej bar, dalej jakiś domek, w którym wypiekają ciasteczka i sprzedają kanapki. Pośrodku komnata do ‘spożywania’, szatnia, a na prawo jakieś kible z drewna. Zbliżamy się do celu, kolejne ognisko, wchodzimy. Czułem lekkie ciarki, jakbym wchodził do piramidy, czy coś. Wejście do budynku jest nietypowe, betonowe, na całość puszczony jest mapping, jakby jego części się ruszały, w środku jest jeszcze lepiej. Wejście ma kilka zakrętów, od razu rzuca się w oczy beton, masa świeżego betonu, zapach farby, pachnie po prostu wszystko nowością. Kolorystyka całości to biel i szarości. Cała droga środka to jedna wielka wizualizacja. Podłoga płonie, albo zamienia się w geometryczne figury, ściany się ruszają. Nie, nie jestem po LSD.
Dostajemy się do holu i gdzie teraz? Na korytarzu stoi skrzynia z kwiatami i pianino. Tak, pianino! Idziemy w lewo, dalej w prawo. Docieramy do sali chill out i napotykamy następne pianino, na którym nawet ktoś gra. Co chwilę odnajduje się coś innego, uwagę zwracają sklepienia do przejść, które i tak ciężko wypatrzyć w dymie i ciemnościach. Wszystko robione specjalnie pod klub. Przechodzimy kolejnym wąskim korytarzem i oczom naszym ukazuje się main floor. Parkiet nazywa się ‘Church’ (kościół). Dość spore pomieszczenie z barem, ogromnym wiszącym nad głowami imprezowiczów subwooferem (!!!) i całkiem niezłym oświetleniem. Całe nagłośnienie pochodzi od firmy Danley Sound Labs, wszystkie głośniki białe. Pierwszy raz miałem do czynienia z tym sprzętem. Brzmienie porównałbym trochę do Funktion One. Nie za głośno, nie za cicho, krystalicznie czysto. Na didżejce mikser Rane Rotary (nowy standard?).
Występ kończą właśnie goście z Mistake Made i wchodzi Distant Echoes, bierzemy po pszenicznym Maisel’s i zaczynamy wirować. Klub dopiero co się otworzył, była to druga oficjalna impreza w tym miejscu, a publika wyglądała już na bardzo kompetentną i świadomą muzycznie. Stylem porównałbym pomieszanie ludzi z Sisyphos, czy Berghain. Sam klub działa w formacie dwutygodniowym, otwiera się w sobotę o północy i działa non stop do poniedziałku (w tym wypadku wtorku) rano. Pojemność podają na ok. 1500 osób. Miejsce to od startu aspiruje, by być kojarzone z pierwszą ligą berlińskich lokali typu: Berghain, Sisyphos, czy Kater Blau i nie powiem, trochę mu się to udaje. Tymczasem idziemy poszukać drugiej sali. Z powrotem do holu, prosto i w lewo. Kolejny korytarz i jesteśmy. Mniejsze pomieszczenie, balkon, ten sam sound system, bar i… potwornie gorąco. Bardzo ciekawy patent, że bar działa jakby 3D, można dosłownie wystawić rękę przez wnękę i zamówić piwo, czy drinka tańcząc na parkiecie pod samą djką.
Na house floorze gra właśnie Rafaele Castiglione. Muzycznie bardzo w porządku, sala pełna, choć temperatura dosłownie wrze. Trzeba poprawić tam wentylację, bo długo nie daję rady tam balować. Niestety, jak to ostatnimi czasy, zakaz robienia zdjęć staje się standardem w większości lokali, a niektóre detale, czy sytuacje aż się proszą o zdjęcie. Przykładem może być toaleta, która jak w wielu klubach jest unisex. Nie w tym rzecz, wzrok przyciągają umywalki, metalowe krany z wężykami, każdy inny. Dbałość o detale w tym klubie jest na pierwszym miejscu. Wszystko, dosłownie wszystko w środku, wygląda jak zaprojektowane specjalnie na potrzeby tego miejsca. Począwszy od architektury, po różne duperele, dodatki, wizualizacje, grę świateł i dymu. Takie pomieszanie klubu z galerią sztuki. Częścią lokalu jest także kolejny outdoor, w którym nie mieliśmy okazji niestety być, bo otwierał się do dopiero o 9 rano. Znajduje się (podobno) po prawej stronie od wejścia. Mimo, że koniec imprezy za dwa dni, zmykamy dalej. Anomalie, na pewno tu wrócę.

Caution. Low flying angels. Sisyphos.

Przed szóstą docieramy pod Sisy. Kierowca idzie spać, a ja lecę zobaczyć, co tu się pozmieniało przez ostatnie dwa lata. Pod wejściem ktoś leży na ulicy, człowiek z ekipy zbierającej butelki sprawdza, czy żyje. Wszystko w porządku, ‘pijany’. W kolejce nikogo, nie ma nawet selekcjonera. Stoi dwóch ochroniarzy, idę drogą po lewej do listy gości. Tu ponownie listę sprawdzają na laptopie, poprzednio mieli tablety. Na obszukaniu czarnoskóry ochroniarz każe wyjąć wszystko, co do jednej rzeczy z kieszeni i położyć na kanapie. Trochę mu wysypałem haha. Głównym minusem Sisyphos jest bardzo specyficzna selekcja gości i ogólnie bardzo niemili bramkarze na wejściu, znani z robienia różnych żartów z ludzi, jak na przykład otwierania im drzwi do wyjścia i zamykania z hukiem. No, ale mnie to dziś nie dotyczy. Z pieczątką ‘KUCHEN’ mknę na zabawę.
Plaża pełna, jest już zupełnie jasno, więc można sobie wszystko dokładnie poobserwować. Ludzi setki, mijam gościa w garniturze, szamanów z kulami do wróżenia, kobiety w czarnych kolanówkach, a nawet kilku Indian. Pędzę do ‘Hammahalle’ (sala techno), bo zaraz set kończy Wigbert. Trochę się tu pozmieniało, nowością jest wielki balkon po lewej stronie sali, inna konfiguracja świateł, turbo wywietrznik z tyłu no i jakby głośniej, niż poprzednio. Co tu dużo mówić, atmosfera w środku urywa po prostu jajca. Robię sobie rundkę dookoła didżejki i idę do ‘Scheune’ (stodoła). Tu ponownie jak na house floorze w Anomalie, temperatura uniemożliwia dłuższy taniec, jest tak gorąco i duszno, że pełno osób tańczy bez koszulek, nie pomagają otwarte na oścież drzwi na zewnątrz. Od potu rozmazały mi się wszystkie trzy pieczątki na ręce. Lecę po Club Mate i na pizzę. W kolejce zagaduje jakiś gość i opowiada o Fusion. Pizza jest przepyszna, do wyboru margherita z rukolą na życzenie lub warzywna ze szparagami i śmietaną. Cudo, do tego cztery rodzaje oliw smakowych. Dla chętnych dostępne są też frytki (lol).
Sprawdzam time table, który jest napisany ręcznie długopisem i wystawiony za szybką na zewnątrz przy głównym barze. O ile bary w środku, jak zwykle są nieoblegane, za to ten na zewnątrz już tak. Bardzo duży wybór wszystkiego, począwszy od smakowych BioZisch, austriackiej Makavy (ice tea), yerba mate, piw i drinków. Zawsze się zastanawiam, czemu Niemcy piją te szoty po 20 ml (także z barmanami), do tego w plastikowych kieliszkach? Zamawiam Schöfferhofera, którego elegancko przelewają mi do plastikowego pokalu, odpowiedniego do pszeniczniaków i idę zobaczyć, co tam świszczy w ‘Wintergarten’ (sala house). Całe pomieszczenie wypchane ludźmi, jak sardynki, tańczą też na wejściu i na schodkach. Gra właśnie Robert Owens, wygląda jak w pół do śmierci. Miksuje sobie jedną wielką słuchawką, którą trzyma w ręce i popija zielonego, tropikalnego drinka. No komedia. Co chwilę zapalają te żyrandole, cały sprzęt na didżejce zasypany popiołem. Proper party się tu kręci. Szaleństwo. Gra po prostu świetnie, tanecznie, nie chce się wychodzić, mimo że już zaraz ósma rano. Lecę zrobić kolejną rundkę.
W Scheune gra właśnie Karsten Schmidt, leci Konstantin Sibold – Mutter (drugi raz tej nocy). Pełna mistyka. W Hammahalle gra znajomy z Aten – EMEX, set vinyl only. Przyglądam się jak ciekawie podświetlona jest didżejka czerwonym światłem, by artystom grało się wygodniej, zwłaszcza z winyli. Tu nie zapomina się o takich szczegółach jak lampka, wentylator, czyli licznik decybeli. Wszystko chodzi perfekcyjnie. Szybki spacer po plaży. Dla tych, którzy tu jeszcze nie byli warto nadmienić, że tu znajduje się czwarty floor (Strand), gdzie w lecie gra się tylko w ciągu dnia, gdy Hammahalle i Scheune się zamykają na daytime break. Jest piasek, oczko wodne i domek, gdzie można sobie pójść na masaż (!!!). Dla łowców pamiątek jest tez kiosk z suwenirami, gdzie można kupić koszulki, wachlarze, zapalniczki, szczoteczki do zębów z logiem klubu i masę innych rzeczy. Można też wypłacić pieniądze jak z bankomatu, czy doładować telefon. Pełna profeska. Jeśli dodać, że w tym klubie możesz się przespać na kanapie i nikt cię nie będzie budził, potem zjeść i dalej iść tańczyc, to nie dziwię się, że niektórzy siedzą tu dwa dni.
Wracam do Wintergarten, leci Noir & Haze – Around (Subb-an Remix). Ogień. Po secie Owensa wchodzi Floyd Lavine, który co ciekawe zaraz po czterogodzinnym secie tu gra na Sage Beach na Watergate Open Air. Dobre zdrowie. Jest już po dziewiątej, a jeszcze 150 kilometrów do przebycia. Niestety trzeba wracać. Gdy wychodzę, w lokalu jest spokojnie z tysiąc osób i nie ubywa. Ta wizyta była zdecydowania lepsza, niż poprzednio, może to dlatego, że pierwszy raz byłem w październiku, a teraz jest lato i wszystko wygląda zupełnie inaczej. Zdecydowanie, Sisyphos to opcja na ciepły, letni poranek. Do zobaczenia wkrótce.

Smutne powroty…

Minusem wracania po 10 rano jest to, że nie można nigdzie zjeść kebaba, bo dopiero nabijają mięso na patyczki, na dziennej zmianie. Robię więc szybkie zakupy w Späti i w drogę. Wnioski w wyjazdu? Nikt już nie nosi New Balance’ów. Tyle. Berlin? Ich bin gleich wieder dada : )

Canalia
Tekst pochodzi ze strony canalia.pl


Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →